18 sierpnia 2010

Szaleni (2005) – Krwisty befsztyk a la Svankmajer

Na początku filmu zaskoczenie - pojawia się sam reżyser! Wyjaśnia, że film, który zaraz obejrzymy, jest horrorem, a więc czymś gorszym od dzieła sztuki. Nie należy brać na poważnie tego kokieteryjnego wyznania. Jan Svankmajer nie byłby w stanie nakręcić komercyjnego filmu chyba nawet wtedy, gdyby mocno się starał. A z dalszych partii wypowiedzi wynika dobitnie, iż sztafaż kina grozy jest dla niego wyłącznie pretekstem do postawienia ważkich pytań filozoficznych. Najważniejsze dotyczy sposobu organizacji świata. Czy powinien panować w nim chaos, czy też restrykcyjny porządek? Svankmajer zdradza również swoje literackie inspiracje: twórczość Markiza de Sade i Edgara Allana Poe. Prawdę mówiąc, wszystko to wywnioskować można z samego seansu, więc wstępu równie dobrze mogłoby nie być. Skoro jednak zdecydowano się na jego wprowadzenie, warto ten fakt wykorzystać i skupić się nie tyle na poszukiwaniu sensu (który został nam już wyjawiony), ile na kontemplacji plastycznego piękna kolejnych sekwencji.

Szaleni rozgrywają się w tajemniczym, anachronicznym uniwersum. Być może jest to Francja za czasów Wielkiej Rewolucji, a może współczesne Czechy, któż wie? Jean Berlot (Pavel Liska), młodzieniec o kruchej psychice i cierpiętniczym wejrzeniu spotyka na swej drodze demonicznego Markiza (Jan Tríska). Apodyktyczny arystokrata nie znoszącym sprzeciwu tonem zaprasza go do swego mrocznego zamczyska. Ku swemu wielkiemu przerażeniu Jean odkrywa, że nocami markiz odprawia w lochach czarne msze, w których bluźnierstwo miesza się z wyuzdaniem. Brzmi być może banalnie, ale jak to jest przedstawione! Miotając bluźnierstwa, Markiz wbija z uporem maniaka dziesiątki gwoździ w korpus drewnianego Chrystusa, czyniąc z niego coś na kształt olbrzymiego jeżozwierza. „Ukoronujemy twoje czoło jeszcze ostrzejszymi cierniami, aż agonalna krew tryśnie z twych przyschniętych ran!” krzyczy, podczas gdy półnadzy mężczyźni i kobiety w rytualnych szatach kroją tort w kształcie krzyża. Po wielkim żarciu następuje rytualny seks na ołtarzu, z praktycznym wykorzystaniem hostii. Istotną rolę odgrywa tu również pejcz, którego w żadnej historii o Boskim Markizie zabraknąć nie może.

Żadne słowa nie oddadzą hipnotycznej siły tej sceny, którą porównać można tylko z pamiętnym fragmentem Oczu szeroko zamkniętych. Bluźniercza gwałtowność i wizualna brawura wkrótce ustępuje miejsca gęstej, gotyckiej atmosferze następnej sekwencji. Tym razem najlepiej oszczędzić szczegółów, gdyż im mniej wiemy o mrocznej intrydze, tym lepiej. Wystarczy powiedzieć, że jej rozwiązanie sprawi mnóstwo przyjemności każdemu miłośnikowi autora Kruka oraz Upadku domu Usherów.

Po złożeniu hołdu obydwu wymienionym we wstępie pisarzom Svankmajer przechodzi do meritum, czyli rzeczonego wywodu o istocie rzeczywistości, przeprowadzonego na przykładzie szpitala psychiatrycznego. Nie po raz pierwszy dom wariatów posłużył za metaforę świata, z pacjentami, w których szaleństwie niczym w krzywym zwierciadle odbija się nasze własne, oraz z personelem, zdającym się reprezentować wszelkie opresyjne instytucje. Zarazem film igra z przyzwyczajeniami widzów, dokonując całkowitej zamiany ról. W wariatkowie, dokąd Markiz zabiera Jeana, całą władza znajduje się w ręku szaleńców, zaś doktorzy i pielęgniarze trzymani są pod kluczem.

Czy lunatyczna idylla może trwać wiecznie, a totalny chaos jest stanem naturalnym? A jeśli nihilistyczny markiz się myli, to według jakich zasad należy budować społeczny ład, czy wszystkie środki są dozwolone? Czy nasze życie ma wartość i sens, czy też jesteśmy wyłącznie kawałkami ruchliwego, kopulującego miecha (jak sugerują pojawiające się raz po raz groteskowe animacje). Takie właśnie niewygodne pytania stawia nam Svankmajer, udowadniając, że należy mu się nie tylko tytuł „mistrza animacji z Pragi” (o tym wiemy już od dawna), ale i wybitnego adaptatora twórczości Markiza de Sade. Pomimo podjętej przez samego twórcę próby zareklamowania go jako horroru, filmem zainteresowały się głównie te same osoby, co zwykle, mianowicie bywalcy kin studyjnych. Tak widocznie musiało być. Prawdziwa sztuka zazwyczaj pozostaje elitarna.

Koniec czczej mowy, niech przemówią obrazy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz