Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przygoda. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przygoda. Pokaż wszystkie posty

20 marca 2011

Przygody Herkulesa (1985) - Mitologia Redux

Luigi Cozzi, włoski reżyser kochający sience-fiction wielką i bezkrytyczną miłością, dokonał w pierwszej połowie lat 80tych bezprecedensowego melanżu tego gatunku z kinem sandałowym. Efektem eksperymentu są dwie części Herkulesa (1983 i 1985), w których przygody mitologicznego siłacza zostały nie tyle odtworzone, co wymyślone raz jeszcze. W miejsce antycznych podań pojawia się kosmogonia new-age. Bogowie okazują się w niej ciałami planetarnymi, zaś Deadal kobietą-naukowcem, głoszącą triumf bezdusznej techniki i wytwarzającą kolejne mechaniczne bestie, z którymi mierzy się nasz bohater. Z usług Dedala (Dedalki?) korzysta zły władca Minos, marzący o zdetronizowaniu Zeusa i podboju całej galaktyki. To już nie tylko swobodne potraktowanie mitów, to po prostu kompleksowa, systematyczna herezja! Dziwy nad dziwami, ale nie uciekłem od niej z krzykiem. Wręcz przeciwnie, obydwie części obejrzałem z niemałym zainteresowaniem. Do mojej nietypowej reakcji bez wątpienia przyczynił się radykalizm twórcy, który nie poprzestaje na typowych dla filmowych ekranizacji greckiej mitologii zmianach, polegających zazwyczaj na redukcji i spłycaniu wątków, lecz podejmuje się szalonego zadania napisania wszystkiego od nowa!

Druga część dyptyku, o dość banalnym tytule Przygody Herkulesa, nie powinna zaskoczyć nikogo, kto widział pierwszą. W dalszym ciągu Hercules ma doskonałą rzeźbę i ubogą mimikę Mistera Universum Lou Ferrigno (który dekadę wcześniej rywalizował o tytuł mistrzowski z samym Arnoldem Schwarzeneggerem, o czym opowiada świetny dokument Pumping Iron). Tym razem heros zstępuje z gwiazd na specjalne życzenie Zeusa. Czwórka zbuntowanych bóstw ukradła jego siedem magicznych błyskawic, za pomocą których sprawował władzę nad wszechświatem. Pozbawienie mocy Zeusa grozi kolizją planet - ziemia zderzy się z księżycem! By nie dopuścić do kataklizmu, Hercules musi odnaleźć siedem magicznych piorunów, ukrytych przez rebeliantów na ziemi. Nie jest to zanadto trudny quest. Heros co chwila spotyka jakiegoś wymyślnego potwora i po wygranej walce okazuje się, że właśnie uzyskał kolejny piorun. Cóż to za miła odmiana po siódmej odsłonie przygód Harry'ego Pottera, wypełnionej długimi i mało konkretnych poszukiwaniami horkruksów! Podczas gdy Hercules poci się w licznych potyczkach, napinając tricepsy i bicepsy imponujących rozmiarów, zbuntowani przeciwko władzy Zeusa bogowie - Hera, Afrodyta i Posejdon - ożywiają jego największego wroga, króla Minosa. Na własną zgubę, bowiem zły władca zdobywa kosmiczny laser i obraca go przeciwko własnym dobroczyńcom, w pierwszej kolejności dezintegrując Posejdona! Reszta bóstw jest bezradna i kryje się po zakamarkach uniwersum. Tylko muskularny heros może stawić czoła uzurpatorowi...

To szalony film, przepełniony po brzegi oryginalnymi pomysłami, z których żaden nie wydaje się reżyserowi zbyt dziwaczny. Na przeładowaniu konceptami cierpi spójność fabuły, o logice nie wspominając. Nietrudno się domyślić, że próba stworzenia alternatywnej mitologii nie zakończyła się sukcesem, tzn. nie przemówiła do masowej publiczności. Starsi widzowie pamiętali mitologię klasyczną (tudzież oparte o nią filmy Raya Harryhausena), zaś młodym w pełni wystarczało uniwersum George'a Lucasa. Wysiłki Luigi Cozziego docenili dopiero miłośnicy campu, dostrzegając w jego dyptyku monstrualnych rozmiarów kicz, który niepomiernie bawi i zadziwia. Pamiętającym lata 80te odbiorcom Przygody Herkulesa (dość banalny tytuł w kontekście całości) mogą również dostarczyć nostalgicznych wzruszeń. Była to bowiem dekada, w której wszystko wydawało się możliwe, a pojęcie "obciachu" praktycznie nie istniało. Dzisiejsze kino stało się znacznie bardziej asekuranckie, panicznie obawiając się eksperymentowania. Trudno liczyć, by zaskoczyło nas czymś wyjątkowym.

Męstwo i siła mają od 1985 roku nowe oblicze - oblicze Lou Ferrigno! A wygląda ono tak:

Space Age Hercules


Drżyjcie, maszkary!


Kolejny piorun w garści.


"Za pomocą tego magicznego miecza nauka zatriumfuje!" -
Minos (William Berger) i Dedal (Eva Robin's) snują złowrogie plany.


Urania (Milly Carlucci), śliczna towarzyszka Herkulesa,
przypomina nieco Kylie Minogue...


Podobieństwo szczególnie rzuca się w oczy podczas sekwencji "konstelacyjnych" (por. videoclip "I Believe In You")


Na kosmicznej platformie bohater dostaje od Ateny (Carla Ferrigno)
magiczną tarczę. Przyda się w starciu ze złowrogim Minosem!


Antagoniści stają do walki pod postacią wiązek kosmicznej energii
(niebieska - Herkules, żółta - Minos)


Obydwaj potrafią przybrać dowolne kształty.
A przybierają właśnie takie...


"Wstrzymał Księżyc, ruszył Ziemię!"

30 sierpnia 2010

Katia (1959) – Car, moja miłość

Nie mamy dobrych doświadczeń z carską Rosją. Co prawda przez cały XIX wiek stanowiliśmy część Imperium, ale najwyraźniej nie chcieliśmy tego faktu zaakceptować. Świadczą nie tylko kolejne desperackie próby odzyskania niepodległości, ale i ówczesna literatura, utrwalająca negatywny obraz ciemiężcy, chyba ważniejsza dla naszej zbiorowej świadomości niż wszystkie nieudane zrywy narodowe. Wystarczy sięgnąć po Mickiewicza, który dla Rosji nie ma litości, zwłaszcza w Dziadach: piękne miasto Petersburg oskarża o brak gustu, zaś największym bluźnierstwem, jakie wkłada w usta Konradowi, jest porównanie Boga do cara! Nic dziwnego, że po tej lekturze wobec żadnego z przedstawicieli rosyjskich monarchów nie możemy żywić ciepłych uczuć.

Co innego Francuzi, którzy z władcami Rosji utrzymywali pozytywne stosunki i mieli powody, by opłakiwać koniec dynastii Romanowów. O ich sympatii względem carów świadczy dobitnie film Katia, powstały pod koniec lat 50. Jego treścią jest namiętny romans Aleksandra II z młodą arystokratką, wyniesioną do rangi pierwszej faworyty (z perspektywą zostania carycą, do czego niestety nie dochodzi). Aleksander II ukazany zostaje jako mądry, przenikliwy władca, który pragnie polepszyć dolę ludu. Niestety, na drodze realizacji zaplanowanych przez niego reform socjalnych stają ministrowie, myśląca wyłącznie o własnych interesach. Ileż dobrego dokonałby car, gdyby nie ta banda pochlebców i obłudników! Niestety, o jego szlachetności nie wie tajna rada rewolucjonistów, której idee socjalizmu uderzyły do głowy, popychając do czynów desperackich, takich jak próba zamachu na znienawidzonego władcę…

Rewolucyjne wrzenie, śmiertelne niebezpieczne dla monarchii, okazuje się zbawienne dla samego filmu, który jako melodramat mógłby okazać się za mało dramatyczny. Romans bohaterów nie napotyka zbyt wielu przeszkód. On ją kocha, zaś ona jego, obydwoje są piękni i czarujący, a różnica wieku nie przeszkadza. Ministrowie szemrzą, ale ostatecznie romans Aleksandra nie kłopocze ich w takim stopniu, jak jego miłość do ludu. Nawet schorowana caryca akceptuje nową kochankę męża i na łożu śmierci wyznacza ją na swą następczynią. Ciąg dalszy mógłby być romantyczną idyllą, gdyby nie ta przeklęta polityka. Zamachy na Aleksandra powtarzają się i choć on sam zachowuje godne podziwu opanowanie, nie zmienia to faktu, że jego życie wisi na włosku. Chyba że wprowadzi na czas satysfakcjonujące dla rewolucjonistów reformy. Czy jednak pozwolą mu na to interesowni ministrowie?

Po filmie Roberta Siodmaka spodziewałem się po prostu romansu z wyższych sfer, tymczasem otrzymałem znacznie więcej. Co prawda para amantów jest nie do pogardzenia. Curd Jürgens, niemiecki aktor bardzo chętnie obsadzany we francuskich produkcjach, jak mało kto nadaje się do ról twardych i szlachetnych władców (a także dzielnych wojaków). Romy Schneider specjalizowała się w tym okresie w rolach młodych dziewcząt, które swym wdziękiem podbijają serca osób u władzy: królów, cesarzy, carów... Curd i Romy doskonale się prezentują, tak że nietrudno uwierzyć w ich ekranową miłość. Jednak kolejna po tetralogii Sissi miłosna historia z wyższych sfer bardzo łatwo mogłaby znudzić widza, gdyby nie zastrzyk napięcia pod postacią rewolucjonistów. Choć są ewidentnym zagrożeniem, film unika ich potępienia. Cele przecież mają słuszne, tylko te ich metody… Gdyby tylko wiedzieli, że car dobrze im życzy i należy raczej zabrać się za osoby z jego gabinetu!

Pomimo dość drastycznego finału, wymowa całości okazuje się zaskakująco pojednawcza. Twórcom udaje się zarówno poprzeć postępowe hasła, jak i zachować honor i splendor Jego Majestatu. A jednak Katia przekona do siebie głównie konserwatystów, ponieważ przede wszystkim jest wyrazem sentymentu za bezpowrotnie minioną epoką, za jej świetnością i blichtrem, za pięknymi kobietami w zachwycających sukniach oraz przystojnymi mężczyznami w świetnie skrojonych mundurach. Tęsknoty za dawną mocarstwowością. I choć ta nigdy nie była naszym udziałem, bardzo przyjemnie jest zapomnieć o tym na czas seansu i przez półtorej godziny pławić się w luksusach carskiego dworu.

Фото:

Car Aleksander II oraz jego syn,
poirytowani ślamazarnością rządu


Wdzięczna heroina


Car i Katia bratający się z ludem


Jej pierwszy bal


To właśnie miłość!


XIX wieczna Rosja to okres wielu krwawych pojedynków


Jednak car powinien obawiać się raczej Komitetu Rewolucyjnego…


… który z maniakalnym uporem przygotowuje kolejne zamachy
(tutaj: bombowy)


Pełna złych przeczuć Katia żegna ukochanego.
Czy zobaczy go jeszcze żywego?!?

28 lipca 2010

Hanzo The Razor 2 : The Snare (1973) – Dura lex


Nocne Szaleństwo na tegorocznych Nowych Horyzontach poświęcone zostało aktorowi Shintarô Katsu. Każdemu miłośnikowi kina samurajskiego nazwisko to automatycznie kojarzy się ze znakomitymi cyklami o Samotnym Wilku (Kozure Okami) i Zatoichim. Ale Katsu ma jeszcze w dorobku rolę równie imponującą co te dwie: policjanta Itami Hanzo, zwanego Brzytwą. Uczestnicy NH mogą obejrzeć pierwszą część jego przygód, zaś ja z przekory skupię się na drugiej, Hanzo The Razor: The Snare, której program festiwalu nie przewiduje.

Po prawdzie, rozróżnienie między pierwszą i drugą odsłoną cyklu nie jest znowu takie istotne, jako że obydwie oparte są na tym samym pomyśle, przedmiotem zainteresowania czyniąc bardzo nietypowego bohatera. Jak na policjanta przystało, Hanzo stoi po stronie prawa i porządku, jednak kodeks Bushido interpretuje bardzo indywidualnie. Najpełniej widać to w jego stosunku do przełożonych. Hanzo nie uprawia czołobitności i nie uznaje autorytetów, do których nie ma zaufania. A ponieważ sfery rządzące są nader często skorumpowane, bohater ma rację, nie dowierzając im. Czuje się zobowiązany wyłącznie względem zwykłych obywateli. Możnym okazuje szacunek tylko wtedy, gdy na niego zasługują, a zasługują nader rzadko.

W systemie feudalnym bohater tego typu jest po prostu ewenementem. Bezwzględne posłuszeństwo wobec wyższych rangą miało rangę żelaznej zasady i wpisane było w model zachowania samuraja. Biada temu, kto sprzeciwił się woli suwerena! Bez względu na motywy swego postępowania, taki osobnik z miejsca okrywał się hańbą, którą zmyć mógł wyłącznie poprzez popełnienie harakiri. Dramat samurajów, których sumienie zmuszało do wystąpienia przeciwko przełożonym, przewija się raz po raz w kinie japońskim, np. w 47 samurajach Mizoguchiego. W przypadku Hanzo jest inaczej. Ani myśli oddawać życie za wysoko urodzonych, którymi pogardza, zaś samurajów, którzy poświęcają życie za honor, określa wprost mianem „głupców”. Choć swoimi umiejętnościami bije na głowę niejednego mistrza miecza, uważa się w pierwszym rzedzie nie za wojownika, lecz za policjanta, którego jedyny priorytet to zapewnienie bezpieczeństwa prostym ludziom. Jest na bakier z biurokracją, na pierwszym miejscu stawiając skuteczność, nawet jeśli ceną za nią jest pogwałcenie wszystkich przepisów.

Czy ów skośnooki odpowiednik Brudny Harry miałby szansę na przeżycie w feudalnej Japonii? Zapewne nie, ważne jednak, że wyraża mentalność widzów, którzy u progu lat 70. zdążyli się już rozliczyć z widmem feudalizmu, zaś od filmu samurajskiego oczekiwali przede wszystkim dobrej zabawy. Wychodząc im naprzeciw, twórcy przedstawiają bohatera może i anachronicznego, ale obdarzonego niezaprzeczalną charyzmą, zaś jego przygody czynią tak atrakcyjnymi, jak tylko się da. Tak bardzo, że obok krwawych pojedynków na miecze znalazło się miejsce na sporą dozę erotyki. Jej obecność dobitnie przypomina, że oglądamy bezpretensjonalne kino rozrywkowe, a nie poważny dramat samurajski. Za sukces należy uznać fakt, że „różowy” wątek nie wydaje się dodany na siłę, a wręcz przeciwnie, stanowi integralny element policyjnego śledztwa. Hanzo dysponuje bowiem wyjątkowych rozmiarów przyrodzeniem. Intensywny trening uczynił z jego członka zadziwiająco twardą i sprężystą broń, o której skuteczności przekonują się wszystkie przesłuchiwane kobiety. Hanzo wie doskonale, że nawet najdotkliwsze tortury nie rozwiążą im języka w takim stopniu, jak porządne bzykanko. Nie wiadomo, czy podobną metodę stosuje wobec mężczyzn – szczęśliwie zdarza mu się przesłuchiwać wyłącznie atrakcyjne podejrzane…

Tak pikantnym pomysłem fabularnym nie pogardziłoby wielu realizatorów soft-porno, ale Yasuzo Masumura, jak na reżysera z klasą przystało, dba o to, by film nie przerodził się w czystą erotykę. Po każdej gorętszej scenie pojawić się musi brawurowe starcie z przestępcami. Dzięki zachowaniu równowagi pomiędzy seksem i przemocą udaje się zadowolić zarówno fanów jidai-geki, jak i pinku eiga. Obydwa gatunki mieszają się w sposób doskonały, w czym niemały udział ma solidny scenariusz, w żadnym momencie nie sprawiający wrażenia pretekstowego, oraz intensywna gra aktorska Shintarô Katsu, nadająca powagi wszystkim czynnościom Hanzo, nawet tym ewidentnie absurdalnym.

Pod względem fabularnym druga część wydaje się nawet lepsza od pierwszej, zapewne ze względu na fakt oswojenia widza z nietypową formułą, ale nie tylko. Zgodnie z prawem serii wszystkiego jest tu więcej: intrygi, korupcji, brutalnych starć, panienek w negliżu, scen przesłuchań… Hanzo wraz z nieodłączną parą pomocników, wyciągniętych z paki w zamian za lojalną służbę, odkrywają w młynie ciało młodej dziewczyny. Trop prowadzi do tajnej kliniki aborcyjnej, prowadzonej przez atrakcyjną nimfomankę. Gdy Hanzo odkrywa, że na zabiegi decydują się wyłącznie kobiety z najniższych warstw społeczeństwa, postanawia zostawić klinikę w spokoju. Nie okazuje podobnej wielkoduszności świątyni, która potajemnie kupczy cnotą młodych dziewcząt ku uciesze zblazowanych arystokratów. Swoją niekonwencjonalną metodą wydobywa zeznania od rozpustnej kapłanki. Okazuje się, że za świątynnym przybytkiem rozkoszy stoi jakaś wysoko postawiona osoba, którą Hanzo postanawia zdemaskować i ukarać - bez względu na konsekwencje! A te są poważne, gdyż od pewnego momentu na drodze policjanta pojawiają się całe tabuny uzbrojonych po zęby ninja. Krew leje się strumieniami, a odcięte członki fruwają w powietrzu. Czym nie powinniśmy się zanadto przejmować. Dzielny policjant poradzi sobie ze wszystkimi. Czyż nie tego właśnie oczekujemy od kina rozrywkowego, które dba o nasze dobre samopoczucie i spełnia nasze marzenia, troski pozostawiając innym?

Patrzcie i podziwiajcie potęgę Hanzo!

Tak trenuje prawdziwy mistrz!


Hanzo uodparnia intymne części swego ciała, czyniąc je mocnymi jak stal.


„Kobiety są zagadką. Najlepszy sposób, by dotrzeć do prawdy, to zajrzeć im pomiędzy nogi.”


Świątynny burdel, w którym dla każdego coś miłego.


Przezorny Hanzo najeżył swój dom śmiercionośnymi pułapkami...


Doborowy oddział ninja jest bez szans!


There can be only one!


Niepokonany, nieugięty, nieustraszony. Powróci w trzeciej części!

6 czerwca 2010

Die Wikinger - Angriff der Nordmänner (2003) - Epos aus dem vorchristlichen Polen!

Wikingowie - Najazd Normanów. Czyżby nowy film o ludziach Północy, z "wypożyczonym" Michałem Żebrowskim w jednej z głównych ról? Niestety nie. Choć nasz aktor nie ma nic przeciwko występowaniu w zagranicznych eposach (rosyjskie 1612), tym razem chodzi o produkcję jak najbardziej polską. Pod takim właśnie tytułem funkcjonuje w Niemczech dobrze nam znana Stara Baśń Jerzego Hoffmana. Normanowie posłużyli za wabik dla tamtejszych nabywców DVD, którym tytuł oryginalny niewiele mówi. Czy byłoby zresztą wielu zainteresowanych siermiężnym filmem o początkach polskiej państwowości? Natomiast Wikingowie to pewna marka. Wojowniczy lud żeglarzy niezmiennie fascynuje, a że na ekranach kin nie gości zbyt często, nie może być mowy o przesycie. Jest wręcz odwrotnie: niedostatki w tej materii powodują ryzykowne posunięcia dystrybutorów, pragnących dostarczyć miłośnikom krwawych Normanów jak najwięcej filmów z ich udziałem. Nawet jeżeli przypada im w nich rola zgoła epizodyczna.

Wikingów w Wikingach jest jak na lekarstwo, lecz gdyby reżyser pozostał wierny adaptowanemu tekstowi, nie byłoby ich wcale. U Józefa Ignacego Kraszewskiego ziemie Polan najeżdżają wojownicy innej narodowości, mianowicie Germanowie! Dla naszych przodków stanowili stałe zagrożenie, z racji swego bezpośredniego sąsiedztwa i militarnej potęgi. To właśnie oni pełnią w powieści funkcję przerażających czarnych charakterów, w znacznie większym stopniu niż satrapa Popiel, którego poddani obalają już przed połową książki. Dopiero po jego upadku pojawiają się germańskie armie, zamierzające utopić raczkujące państwo Polan w rzece krwi i ognia. Złotowłosych sadystów powstrzymuje dopiero wspólny wysiłek zjednoczonych plemion. W momencie wydania książki jej antyniemieckie przesłanie było bardzo na czasie (walka z zaborcą!), natomiast na progu XXI wieku brzmi anachronicznie, przynajmniej według Hoffmana. Wszyscy dążymy przecież do wspólnej Europy, usuwania granic i zacierania różnic, zapominania i wybaczania. Po co przypominać dawne waśnie i ludobójstwa, po co otwierać stare rany? Politycznie niepoprawnych Germanów zastąpili więc neutralni Wikingowie, których reputacji i tak nic już nie zaszkodzi.

Być może ów kosmetyczny zabieg sprowadził Starą Baśń do poziomu średnio emocjonującego kina przygodowego, ale i otworzył jej drogę na zachodni rynek DVD. Jeśli wierzyć opisowi dystrybutora na tylnej stronie okładki, możemy być z filmu wręcz dumni. Mamy bowiem do czynienia z "wielkim, narodowym eposem, rozmachem dorównującym produkcjom amerykańskim". Jak miło przeczytać coś takiego o polskim filmie świeżej daty! Zazwyczaj chwali się nas za arcydzieła Szkoły Polskiej sprzed 60 lat... Z komentarzy niemieckich widzów wynika, że Die Wikinger - Angriff der Nordmänner im się raczej podobał, mimo nieuchronnego rozczarowania zbyt krótkim występem tytułowych Wikingów. Ciekawe, jak odebraliby film, zrealizowany zgodnie z duchem powieści Kraszewskiego?

Tutaj można kupić rzeczony film. Dodatków najwyraźniej brak, ale można wybrać sobie wersję językową: oryginalną polską, albo niemiecki dubbing. Ciekaw jestem, jak zabrzmiała Stara Baśń in Deutsch?

4 czerwca 2010

Tajemnice Paryża (1962) - Rozrywka bez tajemnic

Spektakl z gatunku płaszcza i szpady, cieszący się niegdyś olbrzymią popularnością w całej Europie. Również u nas! Historyczne filmy przygodowe docierały za żelazną kurtynę, ponieważ nie godziły w ustrój, a niektóre zdawały się nawet wyrażać sympatie socjalistyczne, krytykując panoszącą się arystokrację i przedstawiając z sympatią niższe warstwy społeczeństwa. Tak było w Kapitanie Fracasse, gdzie poznawaliśmy niedole trupy aktorskiej w czasach monarchii (jakiż kontrast z komunizmem, który artystów nosił na rękach!), tak jest również w Tajemnicach Paryża. Tu dla odmiany przyglądamy się bytowaniu klasy robotniczej. Główny bohater, Rudolph de Sombreuil, jest co prawda hrabią, ale większość czasu spędza nie w strojach z jedwabiu, lecz w zgrzebnym surducie robotnika. Jest to przebranie, w którym brata się z ludem, bijąc na kwaśne jabłko jego ciemiężców.

Podobnie jak większość filmów cape et épée, również ten oparty jest na motywach XIX-wiecznej powieści awanturniczej. Powstałe w 1843 roku dzieło Eugeniusza Sue ma status dość wyjątkowy, zapoczątkowało bowiem modę na literaturę popularną, drukowaną po kawałku w gazetach. Tajemnice Paryża określane są jako "królowa powieści odcinkowej" i rzeczywiście, posiadają wszystkie charakterystyczne dla tego gatunku zalety i wady. Tych ostatnich jest zresztą całkiem sporo, co uniemożliwia uznanie powieści za arcydzieło. Ujawniła się w niej większość wad produkcji odcinkowej, np. zagmatwana do granic niemożliwości fabuła, nadmiar retardacji i efekciarstwo. Co nie przeszkodziło wykreowanym przez Sue postaciom stać się bohaterami zbiorowej wyobraźni Francuzów. Sukces wart dla autora zapewne znacznie więcej niż poklask krytyki.

Adaptowanie tak ważnej pozycji ma swoje złe i dobre strony. Dobrą jest oczywiście darmowa reklama. Każdy amator zechce zobaczyć, jak filmowcy poradzili sobie z zadaniem. Kronikarze z czystego obowiązku odnotują obecność adaptacji, tak więc film zapisze się w annałach kina nawet w wypadku, gdyby nic się w nim nie udało. Złą stroną, a raczej potencjalnym niebezpieczeństwem, jest wysoka poprzeczka już na starcie. Film będzie zestawiany z klasykiem. Czy wytrzyma to porównanie? Film André Hunebelle nie wytrzymuje, pozbawiony jest bowiem tego, co stanowi o sile powieści: jej mrocznego klimatu. Już sam tytuł działa na wyobraźnię, zapowiadając zawiłą zagadkę, której rozwiązanie kryje się gdzieś w krętych i ciemnych uliczkach Paryża.... Tymczasem z oryginału ostało się w scenariuszu niewiele, właściwie same imiona i kilka wydarzeń. Tajemnicy tu niewiele, dominują zaś rozwiązania typowe dla sprawnej odsłony kina płaszcza i szpady. Reżyseruje spec André Hunebelle, zaś pierwsze skrzypce gra amant Jean Marais. Jest sympatycznie, nawet bardzo sympatycznie, ale bez zaskoczeń, które po prostu nie są wpisane w uprawianą przez ten duet formułę kina.

Ciekawe okazałoby się zestawienie Maraisa z idolami współczesnymi. Na tle wymodelowanych młodzieniaszków wygląda właściwie na dziadka, do tego nie przejawia żadnych super mocy. Jest sprawny na tyle, by poradzić sobie w bójce ulicznej, ale z pewnością nie potrafiłby skakać z liany na lianę ze zwinnością Tarzana (vide synalek Indiany Jonesa). Ponadto Marais jest kryształowo czysty pod względem moralnym, w odróżnieniu od królujących obecnie na ekranach cynicznych zawadiaków. Rodolphe jest arystokratą i pozostaje nim przez cały film, nawet kiedy przebiera się w wysłużoną odzież przedstawiciela klasy pracującej, by nieść pomoc. Nie można określić go niestety mianem prawdziwego socjalisty. Poprzestaje na wyciągnięciu z biedy i uczynieniu hrabiną jednej słodkiej dzieweczki, nie rozwiązując problemu wyzysku całej klasy robotniczej!

Choć Tajemnice bledną w konfrontacji z legendarnym oryginałem, można je obejrzeć, ale lepiej nie zaczynać znajomości z Jeanem Maraisem właśnie od nich. Więcej werwy wykazuje bowiem we wcześniejszych filmach Hunebelle: Garbusie (1959), Sercu i szpadzie (1960) oraz Cudzie wilków (1961). Warto się również zapoznać z Kapitanem Fracasse. Ta adaptacja dla odmiany w pełni dorównuje literackiemu pierwowzorowi.

I kilka kadrów. Pojedynków na szpady brak, jest za to kilka bójek na pięści. Czy aby na pewno mamy do czynienia z filmem czystym gatunkowo?!?


IMDb

31 maja 2010

Alix, Tom I - Alix l'intrépide

Nieustraszony Alix jest dla mnie albumem wyjątkowym, gdyż od niego zaczęła się moja przygoda z francuskim. Co prawda, nie dane mu było stać się pierwszym komiksem, jaki przeczytałem w tym pięknym języku. Wręcz przeciwnie, okazał się tak trudny i niewdzięczny w lekturze, że na kilka miesięcy zraziłem się do nauki! Dopiero jakiś czas później przemożne pragnienie poznawania europejskich komiksów wzięło górę nad gnuśnością i lenistwem, skłaniając mnie do podjęcia na nowo trudów samodzielnej edukacji. Nauczony doświadczeniem, pierwsze lektury wybierałem sobie spośród komiksów językowo prostszych – Asterix, Thorgal, Zara La Vampira, te bardziej rozgadane zostawiając sobie na przyszłość. Nie było rzecz jasna wątpliwości, że wcześniej czy później zmierzę się z albumem, przy którym wcześniej tak sromotnie poległem. I nadszedł wreszcie ten dzień…

Nie da się ukryć, że sięgnięcie po tak trudny tytuł na sam początek nauki nie było posunięciem rozsądnym. Alix jest dziełem starej daty, powstał na samym początku lat pięćdziesiątych. Autorzy nie mieli jeszcze zaufania do czytelności własnych rysunków i zdolności percepcyjnych odbiorcy, każdy obrazek opatrywali więc komentarzem więcej niż wyczerpującym. „Alix przystąpił dwa kroki po zimnej, marmurowej posadzce, przystanął i wstrzymując oddech, delikatnie odsłonił kotarę. Jego oczom ukazał się zaskakujący widok. Chłopak nie mógł uwierzyć własnym oczom…” Toż to opowiadanie z ilustracjami, a nie komiks, który powinien przemawiać obrazem! Ten typ narracji, kontrastujący z przyzwyczajeniami dzisiejszego odbiorcy, 60 lat temu był jednak na porządku dziennym i nie można czynić z niego zarzutu. Czy jednak warto odgrzebywać podobną ramotkę?

Odpowiedź zależała będzie od tego, jak bardzo interesujemy się komiksem historycznym. Dla miłośników tego gatunku, mającego we Francji bardzo silną pozycję, Alix jest wręcz lekturą obowiązkową. Jacques Martin utorował drogę i wyznaczył horyzont zainteresowań dla wszystkich autorów, podejmujących trud odtworzenia na kartach komiksu minionych epok. Do inspiracji Martinem przyznają się m.in. François Bourgeon (Towarzysze Zmierzchu) i Gilles Chaillet (Vasco). Kto wie, gdyby nie popularność Alixa, w głowie Gościnnego i Uderzo nie zrodziłby się pomysł do stworzenia parodii rzymskiego antyku? Czy to tylko zbieg okoliczności, że seria Martina rozgrywa się za konsulatu Juliusza Cezara, a jej tytułowym bohaterem jest młodzieniec pochodzenia galijskiego…

Już pierwszy album pozwala się zorientować, na jak szeroką skalę zakrojona będzie opowieść o Aliksie. Akcja pędzi na łeb, na szyję, jest jej nawet więcej, niż tekstu w dymkach! Nawet nie próbuję jej opisywać, to zbyt trudne zadanie! W kwestii nadmiaru atrakcji wiele wyjaśnia fakt, że pierwotnie przygody Alixa ukazywały się w gazecie. Mała objętość odcinka zmuszała do maksymalnej kondensacji akcji. Czytelnik gazety miał swoje prawa, w każdym numerze otrzymywać musiał coś atrakcyjnego i trzymającego w napięciu. Trochę gorzej wypada to jako albumowa całość. Nadmiar zdarzeń przytłacza, a supremacja tekstu nad obrazem miejscami irytuje. Od dziesięciu zwrotów akcji lepsze byłyby dwa, góra trzy, ale przedstawione dokładniej, z większą precyzją. Np. gdy na rzymski patrol napadają lwy, byłoby ciekawiej zobaczyć trzy większe kadry, wypełnione dramatyczną walką, a nie jeden mały, ograniczający się do prezentacji nóg zagryzionych żołnierzy. Z drugiej strony, zwolnienie akcji mogłoby opóźnić o kilka numerów spotkanie Alixa z Juliuszem Cezarem, a tego przecież byśmy nie chcieli!

Wśród fanów serii tom pierwszy jest rzecz jasna pozycją obowiązkową, każdy przecież chce wiedzieć, od czego się wszystko zaczęło, natomiast nie ocenia się go zbyt wysoko. Bohatera poznajemy dobrze dopiero w następnych. Również intrygi stają się w nich bardziej wyrafinowane, a tło historyczne ulega wyeksponowaniu. W sumie to całkiem dobre prognozy na przyszłość. Co prawda nie wyobrażam sobie, w jaki sposób można pogłębić Alixa, który w swojej pierwszej przygodzie wygląda na młodzieńca, jakich w komiksach wiele: szczerego, prawego i dzielnego blondaska. Może rzeczywiście zyska jakieś cechy charakterystyczne, ale nie liczyłbym na nagłą przemianę w postać szekspirowską. Najważniejsze jednak, by w jego towarzystwie miło się nam zwiedzało Imperium Rzymskie w całej jego rozciągłości. Ta wycieczka po antyku trwa zresztą po dziś dzień: w 2009 roku ukazał się 28 tom serii.

Niektóre z atrakcji:

Basen z żarłocznymi krokodylami!


Pojedynek ze złym centurionem!


Spotkanie z wygłodniałym stadem wilków!


Zażarta bitwa morska!


Brawurowy pojedynek rydwanów!


Wielki pożar Koloseum!

22 kwietnia 2010

Kapitan Fracasse (1961) - Fortes Fortuna Adiuvat!


Doskonały reprezentant gatunku "płaszcza i szpady". Wszystko tu jest! Wartka akcja, napięcie, brawurowe pojedynki na szpadę, kaskaderskie popisy aktorów (właśnie tak: samych aktorów, nie ich dublerów!), przygoda i melodramat, patos i humor. Nie zabrakło nawet płaszcza, który okazuje się całkiem przydatny podczas walki. Dezorientacja przeciwnika poprzez zarzucenie mu płaszcza na głowę to jednak zagrywka poniżej pasa, dobra dla czarnych charakterów. Sam bohater, baron Philippe de Sigognac (Jean Marais), nigdy nie uciekłby się do podobnie niehonorowego czynu. Do zwycięstwa wystarczą mu jego popisowe szermierskie umiejętności.

No właśnie. Jean Marais w momencie kręcenia filmu miał 48 lat, ale prezencji i sprawności fizycznej mógłby mu pozazdrościć niejeden młodszy aktor. Wygląda zresztą na to, że francuskie produkcje historyczne preferowały właśnie taki, dojrzały typ herosa (vide Curd Jürgens w obydwu częściach Michela Strogoffa). A męskiej części publiczności nie powinien ten fakt przeszkadzać. Maraisowi partnerują bowiem dwie piękne kobiety. Geneviève Grad jako Isabelle jest przeurocza i niezwykle delikatna. Nic dziwnego, że wzbudza tak opiekuńcze uczucia u bohatera, który z miejsca zakochuje się po uszy i świata nie widzi poza jej śliczną twarzyczką. Nie dostrzega nawet innej wartej grzechu kobiety, odważnej Cyganki Chiquity (Joelle La Tour). Nie dziwmy się, w sercu romantycznego herosa jest miejsce tylko dla tej jednej jedynej. Natomiast mniej zobowiązany widz może sam zdecydować, czy bardziej podoba mu się subtelna Geneviève (znana z serii Żandarmów z de Funèsem), czy zmysłowa Joelle.

Film, będący adaptacją powieści Teofila Gautiera, opowiada o przygodach zubożałego barona de Sigognac, który porzuca rodzinną Gaskonię i przyłącza się do wędrownej grupy aktorów. Decyzję o rozpoczęciu kariery scenicznej podejmuje głównie pod wpływem uczucia do młodej aktorki Isabelli. W Paryżu przedstawienia zespołu cieszą się wielkim powodzeniem, a ich sława dociera nawet do króla. Niemała w tym zasługa de Sigognac'a, który pod pseudonimem "kapitan Fracasse" błyszczy na scenie talentem komediowym (role amantów były już niestety obsadzone). Jednak sukces zespołu sprawia, że śliczną Isabellą zaczyna się interesować inny mężczyzna, dumny i zepsuty arystokrata, diuk de Vallombreuse. Składając dziewczynie nieprzystojne propozycje, naraża się na gniew Sigognac'a, który wyzywa go na pojedynek. Pokonany, lecz zaledwie draśnięty w ramię diuk nie docenia wielkoduszności swego przeciwnika. Wkrótce na drodze kapitana Fracasse zaroi się od wszelkiej maści rzezimieszków, skrytobójców i mistrzów szpady, hojnie opłacanych przez perfidnego de Vallombreuse...

Czy bohaterowi uda się pokonać ich wszystkich? I czy jego miłość do Isabelli zwycięży wszystkie przeszkody, nawet te społeczne (albowiem małżeństwo między arystokratą, nawet ubogim, a dziewczyną z ludu było w tych czasach po prostu nie do pomyślenia)? Czy zło zostanie ukarane? Czy w finale wyjdzie na jaw tajemnica związana z tożsamością rodziców Isabelli? Oczywiście, że tak! Inaczej nie byłoby prawdziwej zabawy! Powiększają ją jeszcze wspaniałe zdjęcia w panoramie, a także obsadowa niespodzianka - Louis de Funès na drugim planie! Co prawda jego rola ma raczej poważny charakter, ale charakterystyczna mimika i werwa (na ekranie wręcz go roznosi) zapowiadają przyszłego króla komedii.

Z pewnością nie jest to koniec mojej przygody z Kapitanem Fracasse. Powstały bowiem również dwie inne ekranizacje, które podpisali uznani mistrzowie, Abel Gance (1943) i Ettore Scola (1991). A przede wszystkim zamierzam sięgnąć po powieść francuskiego romantyka, powszechnie dostępną również u nas. Tak więc prawdziwa uczta dopiero się zaczyna!

A teraz już nieodłączne fotostory:

Isabelle namawia barona de Sigognac, by towarzyszył aktorskiej trupie. Któż byłby w stanie odmówić takiej dziewczynie?

Żywot aktora nie jest usłany różami. To wieczna tułaczka, aż po śmierć w szczerym polu...

Baron de Sigognac (po lewej) zmienia się na scenie nie do poznania!

Nieoficjalne spotkanie z wielbicielką teatru. Los bywa niekiedy łaskawy dla aktorów - zwłaszcza dla tych przystojnych!

Wielką miłość bohaterów czeka jeszcze wiele przeszkód...

Pierwszy pojedynek diuka de Vallombreuse i kapitana Fracasse. Aktorzy, którym nie pomagał dynamiczny montaż, musieli opanować trudną sztukę fechtunku!

Trzech na jednego? Dla kapitana Fracasse (pierwszy z lewej) to żadne wyzwanie!

Wytworny czarny charakter pod wieloma względami przypomina naszego Bogusława Radziwiłła.

Wystarczy przypomnieć sobie analogiczną scenę z Potopu....

Pojedynków ci w filmie dostatek!

Dwie piękności w jednym kadrze. Mmm, ten dekolt...

Czy spodziewaliście się innego zakończenia?

Link IMDb