Pokazywanie postów oznaczonych etykietą horror. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą horror. Pokaż wszystkie posty

17 stycznia 2011

Psycho Shark (2009) - Czekając na rekina


Wydawałoby się, że nie ma nic prostszego, niż nakręcenie przyzwoitego horroru o ataku morskiego tałatajstwa wszelkiej maści (rekinów, piranii, barrakudy, krabów, itp.). Należy skupić się na prezentacji trzech grup. Do pierwszej z nich zalicza się drapieżnik (bądź stado drapieżników), budzący grozę zwyczajami i wyglądem. Druga obowiązkowa grupa to potencjalne ofiary. Choć wodnym bestiom jest zapewne wszystko jedno, kogo wezmą na ząb, widz widzi najchętniej w roli przekąsek zastęp apetycznych i niezbyt rozgarniętych dziewcząt. Szowinistyczne? I to jak! Prawdę mówiąc, poprzez pożeranie wzrokiem tych wszystkich pełnych biustów i krągłych pośladków sami zaczynamy czuć się jak drapieżcy! Ponieważ jednak identyfikacja z rekinem czy piranią nie każdemu jest w smak, niezbędne staje się wprowadzenie na scenę trzeciej grupy: spontanicznie organizującej się drużyny śmiałków, podejmujących nierówną walkę z siłami natury.

Jak widać, recepta nie jest skomplikowana, a jej skuteczności dowiódł olbrzymi sukces wiadomego przeboju Stevena Spielberga. Jednakowoż były to miłe złego początki. Gatunek nader szybko uległ degeneracji, przechodząc w ręce absolutnych partaczy, którzy nawet z gotowego przepisu na przebój nie potrafili wysmażyć niczego zjadliwego. Ten stan rzeczy utrzymuje się aż po dziś dzień. Dominuje absolutna tandeta. Tylko raz na jakiś czas pojawia się godny reprezentant, który dostarcza widzom dokładnie tego, czego sobie życzą. Kilka miesięcy temu taką rewelacją była Pirania, która zaatakowała we wszystkich multipleksach (niestety, mankamentem kinowego seansu była konieczność zakładania okularów 3D, przereklamowanego gadżetu, którego głównym zadaniem jest znaczne podwyższenie ceny biletu). Choć film Alexandre’a Aji nie sposób uznać za arcydzieło, nieoczekiwanie okazał się szczytowym osiągnięciem tej odmiany horroru na przestrzeni kilku ostatnich lat. Dla kontrastu, powstały niecały rok wcześniej Psycho Shark miałby poważne szanse na zajęcie pierwszego miejsca w kategorii najgorszej produkcji typu "Sea Monster Movie", gdyby tylko o jego istnieniu dowiedziała się większa liczba osób.

Przyczyny jednoznacznego odrzucenia japońskiej produkcji przez amatorów gatunku wydają się jasne. Najistotniejszej roli nie odgrywają tu wcale takie czynniki, jak rażąco nieudolne efekty specjalne. Nie takie drobnostki były już niszowym twórcom wybaczane, a nawet brane za dobrą monetę (osobna kategoria dzieł „tak złych, że aż dobrych”). Prawdziwym powodem jest nie zastosowanie się przez twórców do wypracowanej w latach siedemdziesiątych recepty, która od tamtej pory urosła do rangi niepisanej reguły. Potencjalni odbiorcy tytułu Psycho Shark wcale nie są wybredni, oczekują po prostu japońskiej wersji Szczęk. Może tylko z bardziej „psychotyczną” odmianą rekina (kompleks Moby Dicka?). Prolog filmu, przedstawiający trójkę roześmianych dziewczątek, pluskających się w wodzie, zdaje się potwierdzać typowe oczekiwania. To przecież jasne, ten nastrój spokoju jest tylko pozorny, lada chwila pojawi się rekin i schrupie chichotki co do jednej! Tymczasem nic podobnego się nie dzieje. Dostajemy tylko mglistą sugestię, że plażową idyllę coś zakłóciło. Po liście płac następuje prezentacja dwóch innych dziewczątek. Co jednak stało się z pierwszymi trzema? Gdzie zawieruszył się rekin? Jeśli je zjadł, to dlaczego tego nie pokazano? Takie właśnie pytania dręczyć będą każdego, kto zdecydował się na seans, lecz odpowiedzi doczekają wyłącznie najcierpliwsi. Aż do finału niepodzielnie króluje nastrój niedopowiedzeń. Jest on jak najbardziej wskazany w kryminale, lecz mocno wątpliwy w gatunku, którego raison d’etre stanowią dynamiczne i krwawe sceny podwodnych ataków. Tych nie uświadczymy. Film stara się budować napięcie poprzez sugestie i kreowanie atmosfery zagrożenia, ewentualną konfrontację z siłami natury zostawiając na koniec.

Nie po raz pierwszy zdarzyło się, że niewłaściwa reklama, rozbudzająca oczekiwania, jakich dzieło po prostu nie mogło spełnić, przyczyniła się do jego porażki. W tym wypadku całą winę ponoszą pospołu tytuł i plakat, obiecujące jak najbardziej standardową rozrywkę. Czy jednak w porę uprzedzony i w związku z tym odpowiednio nastawiony odbiorca mógłby uznać Psycho Shark za dzieło udane? Przyznam, że sam mam problem z obiektywną oceną tego filmu. Wydaje się bowiem, że z całego sztafażu „Sea Monster Movie" reżysera interesowała przede wszystkim grupa apetycznych ofiar. Wiele wskazuje na to, że zebrawszy na planie miłą dla oka obsadę, twórca Psycho Shark zupełnie stracił głowę, zapominając przy niej o wszystkim, nawet o tytułowym rekinie. Choć nie świadczy to zbyt dobrze o jego profesjonalizmie, nie potrafię ze spokojnym sercem pierwszy rzucić kamieniem. Skoro aktorki mają tyle wdzięku, może lepiej skupić się na nich, zamiast na jakiejś ohydnej morskiej kreaturze?! Kto wie, czy będąc na miejscu Johna Hijiri nie pomyślałbym tak samo? Uspakajam się jednak, że nawet zaślepiony urokiem płci pięknej potrafiłbym znaleźć jakieś kompromisowe rozwiązanie. Jeśli okazałoby się, że z krwawego horroru nici, bo i rekina trzeba upychać na siłę, i nie ma też pieniędzy na efekty specjalne (ten brak jest widoczny na ekranie!), może zdecydowałbym się na realizację plażowego kryminału? Albo komedii romantycznej z podlotkami dla podobnych im podlotków?

W ostateczności, kiedy na podorędziu nie znajduje się żaden przyzwoity scenariusz, istnieje możliwość nakręcenia filmu z „bikini idols”. Jest to bardzo specyficzny gatunek, który wydaje się stricte japońską specjalnością. Robota realizatora sprowadza się tutaj na bieganiu z kamerą za biuściastymi ślicznotkami, ubranymi najczęściej w kostium kąpielowy (choć zdarzają się im również kuse spódniczki). Dziewczyny robią dokładnie to, co bohaterki Psycho Shark – uśmiechają się uroczo, odsłaniając białe ząbki, wdzięczą do kamery, biegają po plaży, pluskają w wodzie… Zachodni odbiorca może być zaskoczony, że w tego typu produkcjach nie dzieje się właściwie nic więcej. Nie ma mowy o seksie, ba, modelki nie muszą się nawet rozbierać. Są to, paradoksalnie, filmy erotyczne bez erotyki! Od bikini idols oczekuje się nie epatowania seksapilem, lecz promieniowania dziewczęcym wdziękiem. To ich niewinność i młodość mają być dla widza źródłem satysfakcji. Myślę, że obecność tego typu produkcji dobrze świadczy o różnorodności japońskiego rynku erotycznego. Przecież nie każdy wielbiciel kobiecych kształtów musi gustować w wyuzdanej, wulgarnej pornografii. Niektórym do pełni szczęścia wystarczą już kuso odziane, radosne dziewczątka.

Rozpatrywany w tej właśnie kategorii Psycho Shark należy uznać za osiągnięcie. Od bohaterek trudno oderwać wzrok i 70 minut w ich towarzystwie mija szybko i przyjemnie. Trudno natomiast obronić film jako thriller, nawet jeśli miłosiernie spuścimy zasłonę milczenia na nieszczęśliwy wątek rekina-giganta. Przewodni wątek porzuconej w pokoju hotelowym kasety video, zawierającej przesłanki do rekonstrukcji popełnionej niegdyś zbrodni, zamierzony został jako sugestywny, a wyszedł przede wszystkim niejasny (np. ile właściwie jest kamer i dlaczego bohaterka nie obejrzy za jednym zamachem całego nagrania, skoro taka ciekawa…). Sama kaseta video to jeszcze czkawka po Ringu i Blair Witch Project. Czas już zmodernizować ten wyeksploatowany schemat! Obecnie króluje zapis cyfrowy i trudno uwierzyć, że młode i modne dziewczyny kurczowo trzymają się przestarzałej technologii. Jeśli zaś chodzi o scenariusz, uporczywie narzuca mi się skojarzenie ze szwajcarskim serem... Ale dość już narzekania! Pomimo wszystko udało się wykreować niepokojącą atmosferę, w czym brak logiki nie przeszkodził, a może wręcz przeciwnie... Psycho Shark niewątpliwie ma potencjał i pozostaje trzymać kciuki za realizatora, aby następnym razem wyszło nieco mniej absurdalnie i nieco bardziej składnie. Jeśli zaś kariera twórcy horrorów nie jest mu pisana, może bez wahania spróbować szczęścia jako realizator filmów z „bikini idols”. Przyznajmy, że nie jest to praca najgorsza z możliwych!

Nietrudno odgadnąć, że skąpo odziane dziewuszki zdominują galerię. Znalazło się jednak miejsce dla tytułowego rekina – w dwóch odsłonach!

Najszczuplejsza bohaterka i najładniejsza bohaterka
w kostiumach plażowych.


Najładniejsza bohaterka (strój wieczorowy)


Najbardziej biuściasta bohaterka (kostium plażowy)


Najbardziej romantyczna bohaterka (w znoszonym dresie)


Najbardziej tajemnicza bohaterka...


Psycho


Shark (symboliczny)


Shark (komputerowy)

21 grudnia 2010

R.I.P. Jean Rollin


Największy filmowy poeta wampirycznego erotyzmu nie żyje. Zmarł 16 grudnia, zaledwie kilka dni temu. Radio i telewizja milczą na ten temat, a zdziwiłbym się również, gdyby poświęcono mu chociaż linijkę nekrologu w następnym numerze FILMU. Nic w tym dziwnego. Jeśli nawet któryś z tzw. "poważnych" ludzi zajmujących się filmem zetknął się z twórczością Jeana Rollina, to i tak nie miała ona dla niego racji bytu, zbyt dalece odbiegając od uznanych kanonów. Została więc opatrzona mianem pretensjonalnej grafomanii, po czym bezzwłocznie odesłana do lamusa. Przykład takiego podejścia? Andrzej Kołodyński i jego miażdżąca ocena dorobku reżysera na kartach Seansu z wampirem (zresztą, pod innymi względami pozycji znakomitej, na naszym rynku wręcz pionierskiej).

Na szczęście przepowiednie sceptycznych ignorantów nie sprawdziły się i filmy Rollina nie powędrowały na zakurzone półki Filmoteque Française. Można je natomiast spotkać w każdym większym europejskim sklepie DVD, gdzie zajmują honorowe miejsce na półce z klasykami horroru. Oryginalny i bezkompromisowy dorobek twórcy Rape Of The Vampire stał się kanonem obowiązkowym każdego szanującego się fana kina wampirycznego. Szybki i łatwy dostęp do większości jego filmów umożliwiły w głównej mierze starania wytwórni Redemption/Salvation, która od kilkudziesięciu lat nie ustaje w odnajdywaniu, restaurowaniu i wydawaniu przeróżnych europejskich klasyków erotyzmu i grozy. W bogatym katalogu tego wydawcy dzieła Rollina niezmiennie zajmują pierwsze miejsce zarówno pod względem jakości artystycznej, jak i dochodów ze sprzedaży.

Twórca tak niezapomnianych obrazów, jak Fascination czy The Grapes Of Death, odszedł na zawsze. Jeśli coś może pocieszyć jego fanów w tak smutnym czasie, to tylko fakt, że ostatnia dekada życia była dla Rollina bardzo łaskawa. Doczekał się tego, o czym wielu bezkompromisowych i niszowych arytystów może tylko pomarzyć: wielkiej rehabilitacji swego dorobku i licznych dowodów uznania z całego świata. O wielkiej estymie dla francuskiego klasyka świadczą pełne żalu wpisy "R.I.P.", pojawiające się od czwartku na niezliczonych filmowych blogach. Cóż, pozostaje mi tylko do nich dołączyć...

SPOCZYWAJ W POKOJU, MISTRZU!

PS.I
Jednym z pierwszych, którzy docenili twórczość Jeana Rollina, był rysownik Philippe Druillet, założyciel przełomowego dla sztuki komiksowej magazynu Metal Hurlant. Zaprojektowane przez niego plakaty do trzech pierwszych "wampirzych" filmów reżysera - Rape Of The Vampire (1967), Naked Vampire (1969) oraz The Shiver Of The Vampire (1970) - w swoim czasie niewątpliwie zachęcały do zakupienia biletu w znacznie większym stopniu niż najbardziej krzykliwa reklama, zaś po dziś dzień pozostają przykładem genialnego pastiszu prac Alfonsa Muchy.


Le Viol Du Vampire (1968)


La Vampire Nue (1970)


Le Frisson Des Vampires (1971)


PS. II
Do poczytania:
- sylwetka reżysera i recenzje większości jego filmów (po angielsku).
- blog, prowadzony przez absolutnych maniaków Jeana Rollina (język angielski). KEEP UP THE GOOD WORK, GUYS!!!
- pasjonujący wywiad z reżyserem (j. ang.)
- niezwykle wyczerpujący wywiad z renomowanego pisma Video Watchdog (ponownie j. angielski - to jednak dziwne, że nie znalazłem żadnego ważniejszego linku po francusku...)

11 grudnia 2010

Mexico Trasho – Ghetto Librettos


Sensacyjne, ociekające seksem i krwią okładki meksykańskich magazynów komiksowych mocno mnie zaintrygowały. Jeśli zawartość publikowanych historii choć w połowie dorównuje temu, co widnieje na obwolucie, to jesteśmy w siódmym niebie komiksowej eksploatacji (mexploitation?). Meksykański rynek wypuszcza miesięcznie kilkadziesiąt tytułów, utrzymanych w podobnej stylistyce i znakomicie na tym prosperuje. Jednak zarówno rodzimi, jak i zagraniczni koneserzy komiksów nie widzą w tym fakcie niczego pozytywnego. Wprost przeciwnie, załamują ręce i wylewają gorzkie łzy nad wielkim upadkiem meksykańskiego przemysłu komiksowego.

Wielka popularność obrazkowego medium bynajmniej nie jest w tym kraju zjawiskiem nowym. Od lat pięćdziesiątych historietas cieszą się wielkim powodzeniem wśród szerokich warstw społeczeństwa. Masowo czyta je zwłaszcza klasa pracująca i właśnie do nich adresowana jest większość współczesnych wydawnictw. W ubiegłych dekadach sprawy wyglądały nieco inaczej, oferta wydawnicza była na tyle rozległa tematycznie, by odpowiadać potrzebom wszystkich grup społecznych i każdej grupy wiekowej. Wszystko zmieniło się wraz z otwarciem się rynku na produkt amerykański i japoński. Herosi z Marvel i DC oraz nimfetki o dużych oczach zdominowali masową wyobraźnię, spychając w cień narodowych bohaterów. Najmłodsi przestali fascynować się muskułami Chanowa (człowieka dżungli, a la Tarzan i Karzan), które nie mogły się równać z nadludzkimi mocami Spidera czy Flasha. Dziecięcych odbiorców z miejsca uznano za nieodwracalnie straconych, nie próbując nawet o nich walczyć. Obawiając się utraty również dorosłych czytelników, wydawcy wcielili w życie jedyną strategię, która była w stanie skutecznie rywalizować z obcymi wpływami. Zaproponowali historie dla dorosłych czytelników, wypełnione po brzegi wyuzdaniem i brutalnością, utrzymane w swojskim klimacie wielkomiejskiej brzydoty.

Formuła chwyciła i od tej pory potentaci komiksowi trzymają się jej wiernie, nie zwracając uwagi na to, że wzrost popularności okazał się wprost proporcjonalny do spadku jakości towaru. Odpowiadając na najniższe potrzeby odbiorców, komiksy zaprzepaściły szansę na zaskarbienie sobie ich szacunku, stając się synonimem „grzesznej przyjemności” (guilty pleasure – po angielsku ładniej to brzmi). Choć większość tytułów niezmiennie rozchodzi się w olbrzymich nakładach, nie są one szeroko dyskutowane w mediach i prasie. Nawet wierni czytelnicy odnoszą się do nich z mieszaniną wstydu i pobłażania. Nie jest to lektura, którą można się pochwalić, a w pewnych kręgach jest wręcz nie do pomyślenia. Wyższe, wykształcone warstwy społeczeństwa całkowicie się od niej odżegnują. Rzeczywiście, zamożnych obywateli stać na kupno tych innych, „prawdziwych” komiksów, sprowadzanych z Hiszpanii czy Stanów. Pochłanianie wulgarnych Ghetto librettos za dwa dolary zostawiają klasie robotniczej. Trudno o lepszą ilustrację klasowej nierówności: ci na górze delektują się Milo Manarą i Guido Crepaxem, tym na dole pozostaje masowa konsumpcja Almas Perversas czy Delmonicos Erotika.

Nic dziwnego, że meksykańskie komiksy nie podbiły świata, skoro nawet rodzime środowiska opiniotwórcze odnoszą się do nich z pogardą. Dziwi mnie nieco aż tak daleko posunięty snobizm w przypadku komiksowego medium, które prawdziwą sztuką bywa od czasu do czasu, przeważnie zaś jest po prostu rozrywką. Tym niemniej nie sposób ukryć, że meksykańskie serie więcej mają wspólnego z krzykliwością brukowca typu Fakt i melodramatyzmem brazylijskiej telenoweli, niż z inteligentną propozycją komiksu dla dorosłego czytelnika w wydaniu włoskim (klasyczne fumetti) bądź amerykańskim (katalog Vertigo). Powszechna zła opinia zrobiła swoje i nawet wśród obywateli Meksyku nie znajdzie się wielu zajadłych kolekcjonerów, jednak w przepastnym Internecie odnaleźć można wszystko, więc szczęśliwie udało mi się natrafić na kilka reprezentacyjnych tytułów i na własne oczy przekonać się, jak wyglądają osławione Ghetto libretto.

Tym, co z początku uderza w tych komiksach najmocniej, to ich pruderia, wręcz zaskakująca w kontekście przestrogi "Solo Adultos!", wypisanej dużymi literami na szokującej śmiałością okładce. A jednak! Warto zauważyć, że już owa okładka, jakkolwiek sugestywna, nie prezentuje nam tzw. full frontal nudity. Co najwyżej z rzadka mignie kobieca pierś, lecz najczęściej zasłania ją stanik, natomiast o żeńskich i męskich narządach płciowych można tylko pomarzyć. Podobnie prezentuje się sam komiks. Pełno w nim dorodnych niewiast, o pełnych piersiach i olbrzymich pośladkach (w tym punkcie meksykański ideał urody różni się nieco od naszego), które pomimo wielu dogodnych okazji nie zdejmują z siebie wszystkiego, nawet podczas stosunku pozostając w koronkowych majteczkach. Brak pełnej nagości rekompensują jednak bezustanne zmiany garderoby. Ślicznotki co chwila wdzięczą się w innej bluzeczce z wielkim dekoltem i innej kusej spódniczce. Wygląda na to, że strategią twórców jest maksymalne podniecać, nie dając zarazem nadziei na pełne zaspokojenie, co sprawia, że natychmiast po ukończeniu tomiku machinalnie sięga się po następny. Nic dziwnego, że historietas pełno leży w poczekalniach meksykańskich domów publicznych! Ich sugestywność działa silniej niż niejeden afrodyzjak, a z pewnością jest skuteczniejsza niż tradycyjne porno, nie zostawiające pola dla wyobraźni. Byłoby zarazem błędem sądzić, że twórcy unikają wkraczania w domenę XXX ze względów artystycznych. Sztuki uników i podchodów nauczyła ich cenzura, nadzorująca treść każdego masowo rozpowszechnianego tytułu.

Również ze względu na oko cenzora wszystkie, nawet te najbardziej perwersyjne historie obowiązkowo kończą się czytelnym morałem, wyłożonym wprost w dymkach. Nastoletnia gwiazda porno może przez cały komiks puszczać się z obleśnymi producentami i zażywać tony heroiny, byleby tylko w finale wyrzekała się raz na zawsze haniebnej przeszłości i padła w ramiona ukochanej mamusi (Almas Perversas, nr 15). Przystojny nauczyciel może wykorzystywać do woli swe dorodne uczennice, jeśli tylko w finale dostanie za swoje, oszpecony kwasem przez psychopatkę (Almas Perversas, nr 17). Para ponętnych lesbijek cieszy nasze oczy miłosnymi zapasami w rozmaitych konfiguracjach, dopóki banda gwałcicieli nie uświadamia im, że prawdziwą rozkosz kobieta może osiągnąć tylko w heteroseksualnym związku – nawet wtedy, gdy mężczyzna bierze je siłą! Tej ostatniej historii nie miałem niestety w rękach, lecz wspominam o niej dlatego, że właśnie w niej najsilniej dochodzi do głosu mizoginizm, obecny w pokaźnej liczbie historietas, których bohaterki są poniżane i gwałcone na wymyślne sposoby. Czyżby płeć piękna aż tak bardzo zalazła meksykańskim macho za skórę?! Dla przeciwwagi, utrzymana w komediowym tonie seria Bellas de Noche ukazuje silne i pewne siebie dziewczęta, okręcające sobie mężczyzn wokół palca. Oferta wydawnicza pragnie dogodzić wszystkim, zarówno szowinistom jak i „feministkom” (w cudzysłowie, gdyż te prawdziwe nie zniżają się do lektury komiksów). Trudno przypuszczać, by sami czytelnicy na poważnie traktowali obłudne przesłania, doczepione w tak sztuczny sposób do absolutnie amoralnych opowieści. Większość konsumentów zapewne błyskawiczne odczytuje właściwe intencje twórców i uznaje to wszystko za dodatkowy smaczek.

Najciekawszą i najprężniejszą serią wydaje się Almas Perversas, zgodnie z tytułem prezentująca losy obywateli i obywatelek, którzy haniebnie pobłądzili, nurzając się w zbrodni i perwersji. Jest tu ogromne pole popisu dla scenarzystów, wśród których najgłośniejsi to Sinclair (epatujący makabrą), Ricardo Renteria (uwielbiający brutalność i zboczenia) oraz J. J. Sotelo (jego historie są najlepiej napisane, ponadto wykazuje wrażliwość socjalną). Równie ciekawym tytułem jest Corridos Perrones, gdzie sensacyjne historie są bardzo mocno osadzone w rzeczywistości, ukazując czytelnikowi meksykańskie realia – to swego rodzaju obyczajowy thriller. Nieco rozczarowuje Realtos De Presidio. Choć covery tego magazynu doprowadzić mogą każdego miłośnika horroru do stanu ekstazy nerwowej (galony krwi, wyprute bebechy, podcięte gardła, wydłubane oczy, wyrwane języki, mózg na ścianie…), zaprezentowane w nim opowieści pomimo okazjonalnej makabry nie wykraczają poza schemat klasycznego kryminału. Możliwe jednak, że miałem pecha natrafić na najdelikatniejsze numery z katalogu…

Żałuję, że nie było mi dane obejrzeć ani jednego tomiku La Ley Del Revolver, którego okładki dosłownie zwaliły mnie z nóg. Natrafiłem tylko na obrazek, który jeszcze zaostrzył mój apetyt. Niezłe rysunki, porozumienie ponad podziałami (akcja Indianin-blondyna), a ponadto obfity i odkryty biust. Jeśli z seksem wszystko w porządku, to może i przemoc nie zawiedzie oczekiwań? Natomiast zupełnie nie przypadły mi do gustu komiksy z serii Las Chambeadoras (karykatura, slapstick, prymitywne śmichy-chichy), Barrio Caliente (tytuł wypuszczony poza cenzurą, wypełniony po brzegiem wilgotnymi łechtaczkami i sterczącymi penisami, co czyni zeń banalną pornografię), a także Devorame Otra Vez (brzydkie rysunki). Ale przecież nie wszystko musi mi się podobać, do pełni szczęścia wystarczą już Almas, Bellas i Corridos (ABC popularnych historietas?). Z miejsca polubiłem te tytuły i zupełnie nie dziwi mnie ich olbrzymia popularność! Niestety, nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek trafi się możliwość sięgnięcia po jakikolwiek z nich (pomijając „internetową ekspozycję”, z której korzystałem, pisząc ten tekst), nawet na eBayu nikt ich nie wystawia… Wielka szkoda, byłyby doskonałą motywacją do nauki hiszpańskiego!

PS. W rankingu komiksowych okładek wszechczasów powyższa (wyraźnie inspirowana Hostelem 2) miałaby spore szanse na zajęcie pierwszego miejsca...

5 grudnia 2010

Mexico Trasho - La Ley Del Revolver


Pod chwytliwym tytułem La Ley Del Revolver (Prawo rewolweru) ukrywa się meksykański komiksowy magazyn, prezentujący, jak nietrudno zgadnąć, rozmaite historie z Dzikiego Zachodu. Ale jakież to historie! Jeśli można oceniać komiks po okładkach, za które odpowiedzialni są Oscar Bazaldua i Rafael Gallur Rivas, mamy do czynienia z iście wybuchową mieszanką, przy której bledną nawet ekstrawagancje Kaznodziei (z tomu Dawne dzieje: Święty od morderców). Oto subiektywne Top 10 coverów, ukazujące wszechstronność tego niezwykłego periodyku.


Nr 471
Na potęgę Wielkiego Mannitou!
Indiański He-man przyzywa niebiosa, nie dostrzegając,
że prawdziwie boskie kształty ma tuż za sobą...


Nr 484
The Cowboy Wore Gloves


Nr 487
American Werewolf in Mexico City


Nr 489
Zombie Squaw Eaters


Nr 503
Przez chwilę trudno zrozumieć, dlaczego
Biała Twarz ma aż tak przerażoną minę,
wystarczy jednak rzut oka na to, co dzierży
w ręku zbliżający się Indianin...


Nr 561
Czym byłby meksykański western
bez porządnego karabinu maszynowego?


Nr 562
Navajo Big Knife Massacre


Nr 580
Piękne, skąpo odziane kobiety to standard,
lecz nie na każdej okładce wdzięczy się
taki zmysłowy rudzielec!


Nr 592
Gringo Kill...If You Live Shoot!


Nr 697
Dos Coltos para la Hermana Sara

Niepocieszeni będą chyba tylko miłośnicy klasycznej, "szlachetnej" odmiany westernu, znanej z wielu starszych polskich komiksów (Tajemnica Czerwonego Tepee Raczkiewicza, Przyjaciele Roda Taylora Wróblewskiego, Biały orzeł Gacha...). Cóż począć, odeszła w przeszłość urocza naiwność Dzikiego Zachodu z Hollywood, otrzyjmy już łzy. Czas na krwawy, seksowny Meksyk!!!

Znacznie więcej, w dużej rozdzielczości, idealne na tapetę!

8 listopada 2010

Drzewa (1995) - Nie mordujcie lasu!

Grzegorz Królikiewicz, najbardziej bezkompromisowy spośród polskich reżyserów, za temat swojego ostatniego filmu fabularnego obrał bezpardonową konfrontację człowieka z naturą. Drzewa określane są zazwyczaj jako ekologiczny horror, jednak nie jest to całkowicie precyzyjna klasyfikacja i na dobrą sprawę mogła wyrządzić dziełu więcej szkody niż pożytku. W przypadku filmu podpisanego przez twórcę, który jak żaden inny zasłużył na miano "polskiego Godarda", możemy być pewni tylko tego, że będzie awangardowo i mrocznie. Ów mrok występuje w Drzewach prawie wyłącznie w warstwie metaforycznej. Tonacja obrazu jest bardzo jasna, wręcz mieni się wszystkimi kolorami tęczy. A to za sprawą wielobarwnej roślinności, która staje się głównym punktem zainteresowania twórców.

W tle bujnej przyrody znajduje się para małżeńska zamieszkująca w nadmorskim miasteczku. Paweł (Paweł Wawrzecki) jest nauczycielem przyrody w podstawówce. Zamiast cieszyć się ciszą i spokojem na lekcjach (dzieci są wyjątkowo grzeczne - to jeden z koronnych dowodów na całkowity brak realizmu w filmie), bohater zadręcza się świadomością, że jego pedagogiczne wysiłki nijak się mają do zawodowych sukcesów jego żony, uznanej pani biolog, cieszącej się w świecie naukowym sławą supergwiazdy. Ewa (Ewa Kasprzyk) bez reszty pochłonięta jest badaniami nad roślinami, przesiadując dnie i noce w gigantycznej pracowni, wypełnionej komputerami i sadzonkami. Zaniedbywany i sfrustrowany małżonek zaczyna urządzać jej sceny, narasta w nim ślepa furia, którą zaczyna kierować na przedmiot badań Ewy.

Paweł utwierdza się w przekonaniu, że winę za jego wszelkie kłopoty ponoszą rośliny, oglądając telewizyjne wystąpienie charyzmatycznego profesora (Leon Niemczyk!). Głaszcząc pieszczotliwie ogromnego węża, profesor twierdzi, iż drzewa, krzewy, trawa, tudzież inne chwasty są dla ludzkości zwykłą zawadą. "Nie potrzebujemy ich tlenu, ponieważ promienie księżyca dostarczają nam zbawczy ozon!" - przekonuje, nawołując do ostatecznej rozprawy z przebrzydłą roślinnością, która od wieków toczy z rodzajem ludzkim walkę o dobra naturalne planety. Profesor wydał nawet książkę na ten temat. Co ciekawe, jej współautorką była Ewa, zupełnie nieświadoma faktu, że wyniki prowadzonych przez nią badań posłużą do wysnucia tak skrajnych wniosków.

Paweł przekonuje urząd miasta o konieczności wycięcia wszystkich spróchniałych drzew, zasłaniając się troską o publiczne bezpieczeństwo. Na tragedię nie trzeba długo czekać. Jeden ze ścinanych dębów przygniata robotnika (Franciszek Trzeciak, jeden z najbrzydszych polskich aktorów, ulubieniec Królikiewicza). Pod wpływem argumentów Pawła, a zapewne również i prof. Niemczyka, który za sprawą TV gości w każdym domu, mieszkańcy miasteczka biorą się do masowego wyrębu lasu. Od tej pory zaczyna się totalna masakra. W ruch idą siekiery, piły mechaniczne, noże, palniki, łańcuchy, igły, żelazka, a nawet zęby (w scenie obgryzania gałązki przez rozszalałą gospodynię domową). Zanim nastanie kres szaleństwa, zostaną powalone setki drzew...

Na potrzeby realizacji ostatniej partii filmu poświęcono sporą połać lasu, dlatego też lekko dziwi Nagroda Specjalna na IV Ogólnopolskim Festiwalu Filmów Ekologicznych EKOFILM'96. Zapewne jurorzy stwierdzili, że "gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą", że szlachetne przesłanie pro-ekologiczne usprawiedliwia tak radykalne środki. Może zresztą Królikiewicz po prostu wystarał się u drwali o możliwość sfilmowania akcji, która tak czy inaczej zostałaby przeprowadzona? Tego się nie dowiemy, w każdym razie nie można tym razem liczyć na uspokajającą informację: "Żadne drzewo nie ucierpiało przy powstawaniu tego filmu". Nie da się ukryć, że ucierpiało, i to niejedno. Tym ważniejsze staje się pytanie, czy zrealizowane tak wysokim kosztem Drzewa spełniają swoją perswazyjną funkcję? Czy ich wymowa będzie dla wszystkich czytelna?

Klarowność przesłania nie jest w przypadku twórczości Królikiewicza czymś oczywistym. Jego awangardowy, pogmatwany styl sprawia, że widz najczęściej zostaje po seansie z większą ilością pytań niż odpowiedzi. W przypadku Drzew pomocna okazuje się konwencja horroru, do jakiej reżyser się odwołuje. W filmie grozy człowiek staje oko w oko ze śmiertelnym zagrożeniem, ucieleśnionym pod postacią przedstawiciela jakiegoś obcego gatunku. Nierzadko jednak prawdziwe źródło zła kryje się w samej naturze ludzkiej i okazuje się, że naszym największym wrogiem jesteśmy my sami. U Królikiewicza następuje połączenie tych wątków. Pozornie zagrożenie stanowią drzewa, dzięki nietypowym punktom widzenia kamery istotnie przybierające kształty odmiennej, potencjalnie niebezpiecznej formy życia. Właśnie w ten sposób postrzegają je mieszkańcy miasteczka, którzy ostatecznie okażą się prawdziwymi agresorami. Intencja reżysera staje się jasna, gdy odczytamy zawartą w fabule biblijną metaforę, ukazującą na miasteczko jako na raj, w którym człowiek żyje w symbiozie z naturą (choć niezupełnej - w końcu to już XX wiek i wszyscy mają samochody, mieszkania, najzamożniejsi nawet komputery!), zanim nie zwróci się przeciwko niej, ulegając zwodniczym podszeptom Diabła. Metafora nie jest zbyt trudna do odczytania, co chwilę coś nam o niej przypomina, a to znaczące imię bohaterki, a to gigantyczny wąż, ofiarnie dźwigany na ramionach przez Niemczyka. Łatwo też dostrzec w końcowej hekatombie drzew aluzję do pogromów i Holocaustu - mechanizm narastania agresji wobec "obcego", którego obwinia się o całe zło świata, przedstawiony został dość przejrzyście.

Niewątpliwie przy odrobinie dobrej woli da się odczytać większość z tego, co Drzewa chciały nam przekazać. Kwestią sporną pozostaje natomiast, czy mają one wystarczającą siłę sugestii, by przekonać do siebie widzów. Recepcja po premierze okazała się wyjątkowo chłodna. Publiczność zdecydowanie odrzuciła trudny film, w czym sekundowali jej krytycy, spisując Królikiewicza na straty, jako zdziwaczałego do reszty awangardzistę. Drzewa docenione zostały docenione wyłącznie przez grona profesorów nauk humanistycznych. Co nie powinno dziwić - jest to w głównej mierze propozycja intelektualna. Musi rozczarować widzów spodziewający się atrakcyjnej i przejrzystej fabuły, ciekawych psychologicznie sylwetek protagonistów, napięcia i emocji... w sumie wszystkiego, czego tradycyjnie oczekuje się od kina. Całkiem prawdopodobne, że cieplejsze przyjecie mogą zgotować mu miłośnicy horrorów, pod warunkiem, że nie nastawią się na masakrę (nawet najbardziej efektowny wyrąb lasu to jednak nie to samo, co krew i flaki), lecz sugestywny klimat tajemnicy i niepokoju. Niewątpliwe dziwaczne i raczej nie do końca udane dzieło Grzegorza Królikiewicza przy odrobinie właściwej promocji mogłoby doczekać się statusu filmu kultowego. By tak się jednak stało, należało by najpierw postarać się o jego wydanie - w Polsce, a jeszcze lepiej we Francji bądź Japonii. Właśnie tam ma największe szanse na sukces.

Choć screeny pochodzą z pokątnej kopii, jakości obrazu i dźwięku mogłoby jej pozazdrościć wiele polskich klasyków oficjalnie wydanych.

Oto one: tajemnicze, przerażające istoty...


Wszelaka roślinność wychodzi na plan pierwszy, dosłownie przysłaniając bohaterów.


Telewizja szkodzi!


Z siekierą na dąb.


Rzeź niewiniątek: zarówno delikatne listki...


...jak i wiotkie gałązki padają ofiarą ludzkiej agresji!


R.I.P.


Natura zawsze znajdzie sposób. A co z człowiekiem?!?

18 sierpnia 2010

Szaleni (2005) – Krwisty befsztyk a la Svankmajer

Na początku filmu zaskoczenie - pojawia się sam reżyser! Wyjaśnia, że film, który zaraz obejrzymy, jest horrorem, a więc czymś gorszym od dzieła sztuki. Nie należy brać na poważnie tego kokieteryjnego wyznania. Jan Svankmajer nie byłby w stanie nakręcić komercyjnego filmu chyba nawet wtedy, gdyby mocno się starał. A z dalszych partii wypowiedzi wynika dobitnie, iż sztafaż kina grozy jest dla niego wyłącznie pretekstem do postawienia ważkich pytań filozoficznych. Najważniejsze dotyczy sposobu organizacji świata. Czy powinien panować w nim chaos, czy też restrykcyjny porządek? Svankmajer zdradza również swoje literackie inspiracje: twórczość Markiza de Sade i Edgara Allana Poe. Prawdę mówiąc, wszystko to wywnioskować można z samego seansu, więc wstępu równie dobrze mogłoby nie być. Skoro jednak zdecydowano się na jego wprowadzenie, warto ten fakt wykorzystać i skupić się nie tyle na poszukiwaniu sensu (który został nam już wyjawiony), ile na kontemplacji plastycznego piękna kolejnych sekwencji.

Szaleni rozgrywają się w tajemniczym, anachronicznym uniwersum. Być może jest to Francja za czasów Wielkiej Rewolucji, a może współczesne Czechy, któż wie? Jean Berlot (Pavel Liska), młodzieniec o kruchej psychice i cierpiętniczym wejrzeniu spotyka na swej drodze demonicznego Markiza (Jan Tríska). Apodyktyczny arystokrata nie znoszącym sprzeciwu tonem zaprasza go do swego mrocznego zamczyska. Ku swemu wielkiemu przerażeniu Jean odkrywa, że nocami markiz odprawia w lochach czarne msze, w których bluźnierstwo miesza się z wyuzdaniem. Brzmi być może banalnie, ale jak to jest przedstawione! Miotając bluźnierstwa, Markiz wbija z uporem maniaka dziesiątki gwoździ w korpus drewnianego Chrystusa, czyniąc z niego coś na kształt olbrzymiego jeżozwierza. „Ukoronujemy twoje czoło jeszcze ostrzejszymi cierniami, aż agonalna krew tryśnie z twych przyschniętych ran!” krzyczy, podczas gdy półnadzy mężczyźni i kobiety w rytualnych szatach kroją tort w kształcie krzyża. Po wielkim żarciu następuje rytualny seks na ołtarzu, z praktycznym wykorzystaniem hostii. Istotną rolę odgrywa tu również pejcz, którego w żadnej historii o Boskim Markizie zabraknąć nie może.

Żadne słowa nie oddadzą hipnotycznej siły tej sceny, którą porównać można tylko z pamiętnym fragmentem Oczu szeroko zamkniętych. Bluźniercza gwałtowność i wizualna brawura wkrótce ustępuje miejsca gęstej, gotyckiej atmosferze następnej sekwencji. Tym razem najlepiej oszczędzić szczegółów, gdyż im mniej wiemy o mrocznej intrydze, tym lepiej. Wystarczy powiedzieć, że jej rozwiązanie sprawi mnóstwo przyjemności każdemu miłośnikowi autora Kruka oraz Upadku domu Usherów.

Po złożeniu hołdu obydwu wymienionym we wstępie pisarzom Svankmajer przechodzi do meritum, czyli rzeczonego wywodu o istocie rzeczywistości, przeprowadzonego na przykładzie szpitala psychiatrycznego. Nie po raz pierwszy dom wariatów posłużył za metaforę świata, z pacjentami, w których szaleństwie niczym w krzywym zwierciadle odbija się nasze własne, oraz z personelem, zdającym się reprezentować wszelkie opresyjne instytucje. Zarazem film igra z przyzwyczajeniami widzów, dokonując całkowitej zamiany ról. W wariatkowie, dokąd Markiz zabiera Jeana, całą władza znajduje się w ręku szaleńców, zaś doktorzy i pielęgniarze trzymani są pod kluczem.

Czy lunatyczna idylla może trwać wiecznie, a totalny chaos jest stanem naturalnym? A jeśli nihilistyczny markiz się myli, to według jakich zasad należy budować społeczny ład, czy wszystkie środki są dozwolone? Czy nasze życie ma wartość i sens, czy też jesteśmy wyłącznie kawałkami ruchliwego, kopulującego miecha (jak sugerują pojawiające się raz po raz groteskowe animacje). Takie właśnie niewygodne pytania stawia nam Svankmajer, udowadniając, że należy mu się nie tylko tytuł „mistrza animacji z Pragi” (o tym wiemy już od dawna), ale i wybitnego adaptatora twórczości Markiza de Sade. Pomimo podjętej przez samego twórcę próby zareklamowania go jako horroru, filmem zainteresowały się głównie te same osoby, co zwykle, mianowicie bywalcy kin studyjnych. Tak widocznie musiało być. Prawdziwa sztuka zazwyczaj pozostaje elitarna.

Koniec czczej mowy, niech przemówią obrazy!