Sensacyjne, ociekające seksem i krwią okładki meksykańskich magazynów komiksowych mocno mnie zaintrygowały. Jeśli zawartość publikowanych historii choć w połowie dorównuje temu, co widnieje na obwolucie, to jesteśmy w siódmym niebie komiksowej eksploatacji (mexploitation?). Meksykański rynek wypuszcza miesięcznie kilkadziesiąt tytułów, utrzymanych w podobnej stylistyce i znakomicie na tym prosperuje. Jednak zarówno rodzimi, jak i zagraniczni koneserzy komiksów nie widzą w tym fakcie niczego pozytywnego. Wprost przeciwnie, załamują ręce i wylewają gorzkie łzy nad wielkim upadkiem meksykańskiego przemysłu komiksowego.
Wielka popularność obrazkowego medium bynajmniej nie jest w tym kraju zjawiskiem nowym. Od lat pięćdziesiątych historietas cieszą się wielkim powodzeniem wśród szerokich warstw społeczeństwa. Masowo czyta je zwłaszcza klasa pracująca i właśnie do nich adresowana jest większość współczesnych wydawnictw. W ubiegłych dekadach sprawy wyglądały nieco inaczej, oferta wydawnicza była na tyle rozległa tematycznie, by odpowiadać potrzebom wszystkich grup społecznych i każdej grupy wiekowej. Wszystko zmieniło się wraz z otwarciem się rynku na produkt amerykański i japoński. Herosi z Marvel i DC oraz nimfetki o dużych oczach zdominowali masową wyobraźnię, spychając w cień narodowych bohaterów. Najmłodsi przestali fascynować się muskułami Chanowa (człowieka dżungli, a la Tarzan i Karzan), które nie mogły się równać z nadludzkimi mocami Spidera czy Flasha. Dziecięcych odbiorców z miejsca uznano za nieodwracalnie straconych, nie próbując nawet o nich walczyć. Obawiając się utraty również dorosłych czytelników, wydawcy wcielili w życie jedyną strategię, która była w stanie skutecznie rywalizować z obcymi wpływami. Zaproponowali historie dla dorosłych czytelników, wypełnione po brzegi wyuzdaniem i brutalnością, utrzymane w swojskim klimacie wielkomiejskiej brzydoty.
Formuła chwyciła i od tej pory potentaci komiksowi trzymają się jej wiernie, nie zwracając uwagi na to, że wzrost popularności okazał się wprost proporcjonalny do spadku jakości towaru. Odpowiadając na najniższe potrzeby odbiorców, komiksy zaprzepaściły szansę na zaskarbienie sobie ich szacunku, stając się synonimem „grzesznej przyjemności” (guilty pleasure – po angielsku ładniej to brzmi). Choć większość tytułów niezmiennie rozchodzi się w olbrzymich nakładach, nie są one szeroko dyskutowane w mediach i prasie. Nawet wierni czytelnicy odnoszą się do nich z mieszaniną wstydu i pobłażania. Nie jest to lektura, którą można się pochwalić, a w pewnych kręgach jest wręcz nie do pomyślenia. Wyższe, wykształcone warstwy społeczeństwa całkowicie się od niej odżegnują. Rzeczywiście, zamożnych obywateli stać na kupno tych innych, „prawdziwych” komiksów, sprowadzanych z Hiszpanii czy Stanów. Pochłanianie wulgarnych Ghetto librettos za dwa dolary zostawiają klasie robotniczej. Trudno o lepszą ilustrację klasowej nierówności: ci na górze delektują się Milo Manarą i Guido Crepaxem, tym na dole pozostaje masowa konsumpcja Almas Perversas czy Delmonicos Erotika.
Nic dziwnego, że meksykańskie komiksy nie podbiły świata, skoro nawet rodzime środowiska opiniotwórcze odnoszą się do nich z pogardą. Dziwi mnie nieco aż tak daleko posunięty snobizm w przypadku komiksowego medium, które prawdziwą sztuką bywa od czasu do czasu, przeważnie zaś jest po prostu rozrywką. Tym niemniej nie sposób ukryć, że meksykańskie serie więcej mają wspólnego z krzykliwością brukowca typu Fakt i melodramatyzmem brazylijskiej telenoweli, niż z inteligentną propozycją komiksu dla dorosłego czytelnika w wydaniu włoskim (klasyczne fumetti) bądź amerykańskim (katalog Vertigo). Powszechna zła opinia zrobiła swoje i nawet wśród obywateli Meksyku nie znajdzie się wielu zajadłych kolekcjonerów, jednak w przepastnym Internecie odnaleźć można wszystko, więc szczęśliwie udało mi się natrafić na kilka reprezentacyjnych tytułów i na własne oczy przekonać się, jak wyglądają osławione Ghetto libretto.
Tym, co z początku uderza w tych komiksach najmocniej, to ich pruderia, wręcz zaskakująca w kontekście przestrogi "Solo Adultos!", wypisanej dużymi literami na szokującej śmiałością okładce. A jednak! Warto zauważyć, że już owa okładka, jakkolwiek sugestywna, nie prezentuje nam tzw. full frontal nudity. Co najwyżej z rzadka mignie kobieca pierś, lecz najczęściej zasłania ją stanik, natomiast o żeńskich i męskich narządach płciowych można tylko pomarzyć. Podobnie prezentuje się sam komiks. Pełno w nim dorodnych niewiast, o pełnych piersiach i olbrzymich pośladkach (w tym punkcie meksykański ideał urody różni się nieco od naszego), które pomimo wielu dogodnych okazji nie zdejmują z siebie wszystkiego, nawet podczas stosunku pozostając w koronkowych majteczkach. Brak pełnej nagości rekompensują jednak bezustanne zmiany garderoby. Ślicznotki co chwila wdzięczą się w innej bluzeczce z wielkim dekoltem i innej kusej spódniczce. Wygląda na to, że strategią twórców jest maksymalne podniecać, nie dając zarazem nadziei na pełne zaspokojenie, co sprawia, że natychmiast po ukończeniu tomiku machinalnie sięga się po następny. Nic dziwnego, że historietas pełno leży w poczekalniach meksykańskich domów publicznych! Ich sugestywność działa silniej niż niejeden afrodyzjak, a z pewnością jest skuteczniejsza niż tradycyjne porno, nie zostawiające pola dla wyobraźni. Byłoby zarazem błędem sądzić, że twórcy unikają wkraczania w domenę XXX ze względów artystycznych. Sztuki uników i podchodów nauczyła ich cenzura, nadzorująca treść każdego masowo rozpowszechnianego tytułu.
Również ze względu na oko cenzora wszystkie, nawet te najbardziej perwersyjne historie obowiązkowo kończą się czytelnym morałem, wyłożonym wprost w dymkach. Nastoletnia gwiazda porno może przez cały komiks puszczać się z obleśnymi producentami i zażywać tony heroiny, byleby tylko w finale wyrzekała się raz na zawsze haniebnej przeszłości i padła w ramiona ukochanej mamusi (Almas Perversas, nr 15). Przystojny nauczyciel może wykorzystywać do woli swe dorodne uczennice, jeśli tylko w finale dostanie za swoje, oszpecony kwasem przez psychopatkę (Almas Perversas, nr 17). Para ponętnych lesbijek cieszy nasze oczy miłosnymi zapasami w rozmaitych konfiguracjach, dopóki banda gwałcicieli nie uświadamia im, że prawdziwą rozkosz kobieta może osiągnąć tylko w heteroseksualnym związku – nawet wtedy, gdy mężczyzna bierze je siłą! Tej ostatniej historii nie miałem niestety w rękach, lecz wspominam o niej dlatego, że właśnie w niej najsilniej dochodzi do głosu mizoginizm, obecny w pokaźnej liczbie historietas, których bohaterki są poniżane i gwałcone na wymyślne sposoby. Czyżby płeć piękna aż tak bardzo zalazła meksykańskim macho za skórę?! Dla przeciwwagi, utrzymana w komediowym tonie seria Bellas de Noche ukazuje silne i pewne siebie dziewczęta, okręcające sobie mężczyzn wokół palca. Oferta wydawnicza pragnie dogodzić wszystkim, zarówno szowinistom jak i „feministkom” (w cudzysłowie, gdyż te prawdziwe nie zniżają się do lektury komiksów). Trudno przypuszczać, by sami czytelnicy na poważnie traktowali obłudne przesłania, doczepione w tak sztuczny sposób do absolutnie amoralnych opowieści. Większość konsumentów zapewne błyskawiczne odczytuje właściwe intencje twórców i uznaje to wszystko za dodatkowy smaczek.
Najciekawszą i najprężniejszą serią wydaje się Almas Perversas, zgodnie z tytułem prezentująca losy obywateli i obywatelek, którzy haniebnie pobłądzili, nurzając się w zbrodni i perwersji. Jest tu ogromne pole popisu dla scenarzystów, wśród których najgłośniejsi to Sinclair (epatujący makabrą), Ricardo Renteria (uwielbiający brutalność i zboczenia) oraz J. J. Sotelo (jego historie są najlepiej napisane, ponadto wykazuje wrażliwość socjalną). Równie ciekawym tytułem jest Corridos Perrones, gdzie sensacyjne historie są bardzo mocno osadzone w rzeczywistości, ukazując czytelnikowi meksykańskie realia – to swego rodzaju obyczajowy thriller. Nieco rozczarowuje Realtos De Presidio. Choć covery tego magazynu doprowadzić mogą każdego miłośnika horroru do stanu ekstazy nerwowej (galony krwi, wyprute bebechy, podcięte gardła, wydłubane oczy, wyrwane języki, mózg na ścianie…), zaprezentowane w nim opowieści pomimo okazjonalnej makabry nie wykraczają poza schemat klasycznego kryminału. Możliwe jednak, że miałem pecha natrafić na najdelikatniejsze numery z katalogu…
Żałuję, że nie było mi dane obejrzeć ani jednego tomiku La Ley Del Revolver, którego okładki dosłownie zwaliły mnie z nóg. Natrafiłem tylko na obrazek, który jeszcze zaostrzył mój apetyt. Niezłe rysunki, porozumienie ponad podziałami (akcja Indianin-blondyna), a ponadto obfity i odkryty biust. Jeśli z seksem wszystko w porządku, to może i przemoc nie zawiedzie oczekiwań? Natomiast zupełnie nie przypadły mi do gustu komiksy z serii Las Chambeadoras (karykatura, slapstick, prymitywne śmichy-chichy), Barrio Caliente (tytuł wypuszczony poza cenzurą, wypełniony po brzegiem wilgotnymi łechtaczkami i sterczącymi penisami, co czyni zeń banalną pornografię), a także Devorame Otra Vez (brzydkie rysunki). Ale przecież nie wszystko musi mi się podobać, do pełni szczęścia wystarczą już Almas, Bellas i Corridos (ABC popularnych historietas?). Z miejsca polubiłem te tytuły i zupełnie nie dziwi mnie ich olbrzymia popularność! Niestety, nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek trafi się możliwość sięgnięcia po jakikolwiek z nich (pomijając „internetową ekspozycję”, z której korzystałem, pisząc ten tekst), nawet na eBayu nikt ich nie wystawia… Wielka szkoda, byłyby doskonałą motywacją do nauki hiszpańskiego!
PS. W rankingu komiksowych okładek wszechczasów powyższa (wyraźnie inspirowana Hostelem 2) miałaby spore szanse na zajęcie pierwszego miejsca...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz