22 lutego 2010

Le Triomphe de Michel Strogoff (1961) - Où sont les neiges d'antan?


Sequel głośnego filmu przygodowego, który we wszystkich krajach nazywał się Michel Strogoff, ewentualnie Michael Strogoff, lecz Polsce przemianowany został na Kuriera carskiego. Zamiana o tyle usprawiedliwiona, że taki tytuł nosiła książka Julesa Verna, której film jest adaptacją. Nie czytałem, więc mogę zaledwie zgadywać, że nie jest to arcydzieło literatury XIX-wiecznej, raczej wartka powieść o dzielnym kurierze cara Aleksandra II, aż prosząca się o wersję filmową.

Swoją przygodę ze Strogoffem zacząłem jak najbardziej nietypowo, bo nie od adaptacji z 1956 roku, lecz jej sequela. W sumie jednak nie stała mi się jakaś większa krzywda, gdyż Triumf… można oglądać bez znajomości poprzedniej części, broni się ona jako samodzielna całość i obywa bez flashbacków. Zapewne dlatego, że jak na bohatera akcji przystało, Strogoff nie rozpamiętuje przeszłości i żyje dniem dzisiejszym, przynoszącym mu zawsze moc wrażeń. Strogoff właśnie otrzymał awans na pułkownika, na dodatek cieszy się względami na dworze. Zatroskana caryca powierza mu nieoficjalną misję specjalną: ma pilnować młodego księcia, który rwie się do walki z Tatarami. Porywczość połączona z nierozwagą nader szybko wikła następcę tronu w niezłą kabałę, z której wyciągnąć go może tylko doświadczony i dzielny wojak – kurier carski Michel Strogoff!

Właściwie już w brzmieniu imienia naszego herosa tkwi istota pretensji, jaką można mieć do filmu. Czy jako Rosjanin nie powinien nazywać się Michajił, a może nawet Michajił Wasyljewicz, bądź jakoś w tym guście? Tymczasem wszyscy wymawiają stricte po francusku: „Miszel”. Podobnie jest z resztą tzw. kolorytu lokalnego. Carskie wojsko przypomina Legię Cudzoziemską, zwłaszcza że pustynne lokalizacje niejako automatycznie przywodzą na myśl słynny Fort Saganne z Gérardem Depardieu w roli głównej. Caryca wygląda i zachowuje się bardziej jak dystyngowana arystokratka z paryskich salonów, niż jak władczyni wielkiego imperium rosyjskiego. Może jednak w jej wypadku nie powinienem się czepiać, gdyż wpływy francuskie były u Romanowów tak silne, że mogli imitować wersalskie obyczaje.

Tak czy inaczej, nie jest Triumf realistycznym portretem XIX-wiecznej Rosji, raczej fantazją „na temat”. Zapewne identyczny zarzut można postawić literackiemu pierwowzorowi, którego autorem jest poczytny francuski pisarz, nie pretendujący bynajmniej do miana drugiego Tołstoja. Pal licho historyczną akuratność! Ważne, że mamy do czynienia z nielichym widowiskiem, na które nie pożałowano środków, mimo że kończyła się już era podobnie wystawnych produkcji, wypieranych przez ascetyczną Nową Falę. Choć dla ówczesnych młodych filmowców z Cahiers du Cinema „kino papy” było irytującą ramotą, którą należało zastąpić czymś świeżym i autentycznym, my możemy odbierać je bardziej przychylnie, jako seans sentymentalny. Nie ma już bowiem takich dzielnych i niezłomnych bohaterów, nie ma tak majestatycznie pięknych kobiet (w Triumfie jest to popularna wówczas modelka Capucine), tak czystych romansów, tak jednoznacznych pod względem moralnym sytuacji. O wielkich scenach batalistycznych obywających się bez efektów komputerowych nie wspominając....


A jak mężny kurier prezentuje się na screenach?

Michel Strogoff (Curd Jürgens) na spotkaniu z carycą w Ermitażu. Zauważmy, że nasz bohater nie jest już młodzieniaszkiem!


Piękna szansonistka Volskaya (Capucine) zabawia carskich oficerów francuskim szlagierem (sic!).


Nieuchronny konflikt! Mademoiselle Volskaya wpadła również w oko młodemu i porywczemu księciu.


W stepie szerokim...


W niewoli u Wielkiego Chana!


Michel Strogoff nie traci zimnej krwi nawet w tak nieciekawej sytuacji...


"Za cara i ojczyznę!" - wstęp do imponującej szarży Białych. Jaka szkoda, że w starciu z czerwonoarmiejcami nie poradzili sobie równie dobrze...


Finałowe ujęcie pięknego profilu Volskayi.


Link IMDb

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz