Michael i Roberta Findlay to małżeństwo, które zapisało się złotymi literami w annałach kina exploitation (o ile do tego typu produkcji "złota" symbolika pasuje). W drugiej połowie lat 60tych odważnie wprowadzili do niewinnego świata nudies ostre przyprawy: przemoc i sex. Nie oni jedni zresztą. Również inni twórcy niskobudżetowych produkcji zastanawiali się w tym czasie, co też miałoby szansę przyciągnąć do samochodowych kin publiczność. Z pewnością musiało to być coś mocniejszego niż kolejna wizyta na plaży nudystów, tradycyjnym miejscu akcji "rozbieranych" filmów Doris Wishman, np. Beauties in the Sun, Diary of a Nudist, Behind the Nudist Curtain. Przestały wystarczać nawet tak niezwykłe lokalizacje jak księżyc zaludniony przez nie znające odzienia niewiasty (Nude on the Moon).
Filmy nudies miały swoje naturalne walory (operacje plastyczne nie były jeszcze wtedy w modzie), jednak widzowie domagali się więcej - ileż w końcu można oglądać wyłącznie rozbieranki? Findlayowie odpowiedzieli na ich pragnienia najbardziej radykalnie ze wszystkich. Nie rezygnując z istoty gatunku, tzn. delektowania się nagim ciałem kobiecym, wzbogacili go o elementy thrillera i horroru. Inspiracja tym pierwszym przyniosła m.in. Satan's Hot Bed, w którym młoda, niewinna Japoneczka (w którą wcieliła się Yoko Ono, wówczas jeszcze nieznana) dostaje się w łapy lubieżnych gangsterów, co owocuje serią gwałtów i innych nieprzyjemności. Fascynacja drugim znalazła najpełniejszy wyraz w słynnej Trylogii Ciała, ukazującej wyczyny niejakiego Richarda Jenningsa, seryjnego zabójcy - mizogina, wykańczającego w niezwykle pomysłowy sposób kolejne "nierządnice" (jak określał zresztą każdą w miarę atrakcyjną dziewczynę).
Flesh Trilogy była dla Findlayów największym powodem do sławy (bądź też niesławy, gdyż w świecie seksploatacji mogą to być synonimy). Jednak małżonkowie nie spoczęli na laurach i już kilka miesięcy po The Kiss of Her Flesh przedstawili kolejną dość niegrzeczną produkcję. Nie da się ukryć, że poprzednimi filmami ustawili sobie poprzeczkę dość wysoko. Po samym tytule wnioskować można, że zamierzali pokazać coś jeszcze bardziej radykalnego. The Ultimate Degenerate - Największy Degenerat! Największy? Czyżby przerastał samego Richarda Jenningsa?
Od razu trzeba przyznać, że mimo najszczerszych chęci nie udało się przebić Flesh Trilogy. W związku z tym po dziś dzień pozostaje ona najmocniejszym punktem amerykańskiej eksploatacji lat 60tych. Jednak The Ultimate Degenerate prezentuje tę samą strategię, polegającą na przekraczaniu wszystkich dopuszczalnych granic, w czym bije na głowę całą konkurencję, z cyklem filmów o Oldze (protoplastce Ilsy, Wilczycy Z SS!) włącznie. Pod względem realizacyjnym jest to rzecz bliźniaczo podobna, wykorzystująca tych samych aktorów, a nawet ten sam podkład muzyczny (rock, jazz, oraz trochę klasyki - całkiem przyjemna mieszanka). O ile w pierwszym "zapożyczeniu" nie ma niczego nagannego (urodzie dziewczyn z ekipy nie można niczego zarzucić), to drugie świadczyć może o pośpiechu i nonszalancji, z jaką kręcono zazwyczaj produkcje grindhouse.
Rzut oka na fabułę może zadziwić wszystkich pamiętających Flesh Trilogy, bowiem tym razem bohaterem i narratorem nie jest tytułowy degenerat, lecz piękna, niezależna kobieta. Maria Curtis (Uta Erickson) jest nowojorską nimfomanką, bardzo trudną do zaspokojenia. Nie bawi jej już tradycyjny związek lesbijski, nawet wzbogacony o akcent ekshibicjonistyczny (Marie podczas stosunku notorycznie odsłania firankę sypialni!). Spragniona nowych doznań, zgłasza się na przesłuchanie do spektaklu erotycznego. Spencer (Michael Findlay), przykuty do wózka producent, od początku wzbudza jej podejrzenia. Po pierwsze, przesłuchania ciągną się już od jakiegoś czasu, ale ich końca nie widać. Po drugie, wszystkie aktorki na czas prób (nieokreślony) zamieszkują w posiadłości Spencera, który regularnie serwuje im dożylnie "afrodyzjak miłości", rozbudzający zmysły i pozbawiający wszelakich zahamowań. Wygląda na to, że rzeczony show jest tylko przykrywką dla obleśnego inwalidy, śliniącego się na widok kobiecych krągłości. Rezolutna Marie domyśla się tego błyskawicznie, co nie przeszkadza jej w dołączeniu do zabawy. Podobne nastawienie mają inne dziewczyny. Cóż bowiem strasznego w zaspokajaniu wojerystycznych potrzeb faceta, skoro dostaje się za to regularną pensję? Żadna z nich nie zdaje sobie sprawy, w jak niebezpieczne zabawy przyjdzie im grać, zwłaszcza że posępny Bruno, kamerdyner Spencera, w tajemnicy przed wszystkimi dodaje do afrodyzjaku jeszcze jeden składnik....
„Uważajcie, czego pragniecie, dziewczyny, bo jeszcze wyjdzie wam to bokiem” – tak zapewne brzmiałoby motto filmu, gdyby jego twórcy zapragnęli osłaniać się listkiem figowym moralizatorstwa. Nie czynią tego jednak, z upodobaniem ukazując rozmaite aktywności seksualne, nie udając nawet, że je potępiają. Dzięki czemu zresztą przesłanie, którego można się tu na siłę doszukać, ma prawie że feministyczny wydźwięk. To kobiety mają prawo głosu (Maria jest bohaterką i narratorką całej historii), dysponują swoim ciałem wedle własnej woli, spełnianie męskich zachcianek jest dla nich dziecinną igraszką, a jeśli jakiś paskudny degenerat będzie próbował je wykorzystać, tym gorzej dla niego: dostanie za swoje w finale! Jest to finał wręcz absurdalnie krwawy, więc naprawdę warto na niego zaczekać.
Nie ukrywam, że podobnie jak film, tak i niniejsza recenzja była tylko pretekstem dla zaprezentowania wdzięków kilku ponętnych kobiet. A więc przejdźmy do meritum:
Marie w pełnej krasie. Ach, mieć taką bezpruderyjną sąsiadkę...
"Undress her, Bruno!"
"Nie obawiaj się: to tylko niegroźny afrodyzjak mojego własnego wyrobu!"
"Od momentu, w którym kazał mi to zrobić, wiedziałam z całą pewnością , że jest szalony!"
"Put my CLOCK between your legs, girl!"
Dosadne do bólu konotacje falliczne
"Za delikatne to wszystko. Przygotuj coś lepszego, Bruno!"
"Spencer wpadł w szał!"
The Ultimate Degenerate!
Link IMDb
Bardzo zajmujący, doskonały merytorycznie wpis! To ciekawe, że właśnie w latach 60tych manifesty kobiecości przybierały tak radykalną formę, żeby do wymienionych tytułów dodać chociażby lepiej znany szerokiej widowni film Russa Meyera "Faster, Pussycat! Kill! Kill!". Interesujące byłoby sprawdzić, kto zaliczał się do grona ówczesnych odbiorców exploitation. Frapujące to czasy, kiedy erotyka starała się być pomysłowa i odważnie przekraczała granice użytkowej rozrywki.
OdpowiedzUsuńBardzo dobry wpis, piszący wie o czym pisze (chociaż na wielu blogach nie zawsze tak jest).
OdpowiedzUsuń