Obecność Markiza de Sade na naszym rynku wydawniczym jest dość osobliwa. Nie można powiedzieć, że go nie ma, gdyż liczba tytułów sygnowanych jego nazwiskiem jest całkiem pokaźna. A jednak każdy, kto jako tako orientuje się w jego dorobku, musi ubolewać nad nieobecnością przynajmniej trzech kanonicznych tytułów. Pierwszy to Alina i Valcour - rozbuchana powieść epistolarna, najwartościowsza spośród dzieł wydanych przez autora oficjalnie, pod własnym nazwiskiem. Dwa pozostałe traktować należy jako dyptyk: Nowa Justyna, czyli nieszczęścia cnoty i Julietta, czyli powodzenie występku. Sam Sade uznawał te dwie obszerne powieści za najważniejsze w swoim dorobku. Były kwintesencją jego stylu, najpełniejszym wyłożeniem oryginalnego systemu filozoficznego oraz najobfitszym katalogiem zaobserwowanych przezeń perwersji seksualnych.
Brak publikacji powyższych trzech tytułów nie wystarczałby jednak, by uznać sytuację za nietypową. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni pomijamy perełkę literatury światowej, mając po temu różne powody (dziś bardziej natury komercjalnej niż obyczajowej). Przypadek Markiza jest nietypowy o tyle, że zarówno Justyna jak i Julietta doczekały się polskich edycji i to w nakładzie na tyle obfitym, by egzemplarzy starczyło dla wszystkich zainteresowanych. A jednak w kontakcie z tymi pozycjami musi nas spotkać zawód.
Pod tytułem Julietta nie kryje się cały tekst, lecz jego fragmenty. Z liczącej ponad tysiąc stron powieści-rzeki pozostawiono zaledwie kilka epizodów, liczących w sumie około 300 stron. Co prawda w drugim wydaniu tych fragmentów jest trochę więcej niż w pierwszym, ale w dalszym ciągu nie ma się z czego cieszyć. Casus Justyny jest nieco inny. Nie dokonywano na niej żadnych operacji chirurgicznych. Po prostu wykorzystano jej pierwszą, znacznie łagodniejszą, wersję. Sam autor nie był całkowicie zadowolony z efektu, dlatego też po latach powrócił do niej, znacznie modyfikując i wzbogacając. Stąd podtytuł Nowa, w domyśle: doskonalsza. Zapewne warto znać obie wersje, zwłaszcza że tylko pierwsza posiada pierwszoosobową narrację. Jednak polski czytelnik nie ma wyboru, może sięgnąć tylko po jedną. A przynajmniej tak było do niedawna.
Ukazała się bowiem książka Krzysztofa Matuszewskiego pt. Sade. Msza okrucieństwa. Na pierwszy rzut oka można przypuszczać, że to kolejna pozycja biograficzna bądź analityczna. Takich dla odmiany mamy pod dostatkiem, są to zarówno przekłady (najważniejsze: Roland Barthes, Pierre Klossowski), jak i nasze rodzime tytuły. Od kilkudziesięciu lat monopolistami na tym polu są Bogdan Banasiak i Krzysztof Matuszewski, założyciele nieformalnego Stowarzyszenia Przyjaciół Markiza, niestrudzeni orędownicy jego twórczości. Największym marzeniem tej dwójki było od zawsze opublikowanie pełnej kolekcji dzieł wielkiego libertyna. Specyfika naszego rynku wydawniczego uniemożliwiła tak dalekosiężny projekt, musieli więc zadowolić się namiastkami, na wzór owej postrzępionej Julietty. Sadyczna pasja obydwu znajdowała jednak ujście w setkach artykułów w prasie oraz w obszernych wstępach umieszczanych bodajże przed każdym dziełem Markiza, któremu udawało się ukazać. W 2006 roku Banasiak zaproponował monografię Sade. Integralna potworność, będącą efektem jego wieloletnich badań. Spodziewałem się, że pojawiająca się dwa lata później Sade. Msza okrucieństwa będzie utrzymana w analogicznie naukowym tonie, zwłaszcza że sygnuje ją prestiżowe wydawnictwo Słowo/obraz/terytoria.
Książka Krzysztofa Matuszewskiego okazała się jednak czymś innym, być może najdziwniejszym w dziejach polskiej sade'ografii, mianowicie... drobiazgowym streszczeniem Nowej Justyny, scena po scenie i dialog za dialogiem. Cel owego zabiegu wyjaśnia sam autor w przedmowie. Otóż żadne wydawnictwo nie zamierzało ryzykować publikacji obszernej powieści, na którą może nie być popytu, skoro większość Justynę już czytała - może niedokładnie w tej wersji, ale ile osób zwraca uwagę na takie szczegóły? Niezrażony Matuszewski zaproponował, że w takim razie sam opowie historię, którą każdy wielbiciel Sade'a powinien poznać w pełnym kształcie. Przy okazji starczyło jeszcze miejsca na kilka innych rzeczy. Rozbudowany wstęp, dokonujący analizy filozofii Markiza oraz miejsca N.J. w jego dorobku. Literackie dodatki pod postacią afektowanych dokumentów z epoki, odsądzających Markiza od czci i wiary (rewelacyjny ustęp o młodzieńcu, który pod wpływem nieopatrznej lektury Justyny postradał zmysły!). Przede wszystkim zaś mnogość ilustracji, pojawiających się konsekwentnie co dwie, trzy strony.
Przyznaję, że mam problem z oceną tej książki. Wiem, że powstała z miłości do dzieła, które nie ma szczęścia do polskich wydawców. Przypuszczam, że jej wydanie wiązało się z pewnym ryzykiem. Nie chodzi już nawet o samo nazwisko Sade'a, już obłaskawione pośród literaturoznawców, lecz o odważną szatę graficzną, na którą złożyła się ponad setka pornograficznych rycin z XVIII wieku. Mnogość sprośnych obrazków miała zrekompensować czytelnikowi skrótowość tekstu głównego i rzeczywiście, momentami mamy wrażenie, że nie przeglądamy pozycji popularnonaukowej, lecz luksusowo wydany album Taschena pt. Porno naszych pradziadków. Jednak cały ten edytorski przepych, a także zapał i sprawne pióro autora nie mogą zmienić faktu, że ponownie oferuje się polskiemu odbiorcy ekstrakt, zaledwie namiastkę oryginalnego dzieła. Wciąż nie my czytamy Sade'a, lecz czyta się go za nas. Musimy zadowolić się interpretacją, która, nawet najbardziej obiektywna i szczegółowa, nadal należeć będzie do kogoś innego. Wydana z pietyzmem książka będzie pięknie prezentować się na półce, lecz każdego miłośnika twórczości Boskiego Markiza pozostawi z uczuciem nienasycenia.
Po długiej wewnętrznej walce zrezygnowałem z prezentacji wnętrza książki. Przecież tego bloga przeglądać mogą niewinne dzieci!!!!
Tytuł: Sade. Msza okrucieństwa (Cykl: Przygody Ciała)Autor: Krzysztof Matuszewski
Wydawca: Słowo/obraz/terytoria, 2008
Liczba stron: 360
Linki:
1) Dzieła De Sade w formie elektronicznej, m.in. pełne wersje Nowej Justyny i Julietty!
2) Pornograficzne ryciny z pierwszego wydania Julietty (1789), kilka znalazło się w polskim wydaniu, ale nie aż tyle! Taki przedsmak dla tych, którzy się jednak na zakup Mszy... zdecydują.
Banasiak to mój wykładowca, jak pamiętam ma dziury w pamięci. Strasznie się powtarza, ciągle mówi o delfinach i pierdzeniu.
OdpowiedzUsuńMoże nikt nie odważa się publikować dzieł Markiza, bo polskiego czytelnika bardziej niż jego spuścizna interesuje wpływ, jaki wywarł na literaturę i sztukę? Jednak nawet jeśli to prawda, propozycja Matuszewskiego pozostaje egzotyczna na naszym rynku wydawniczym.
OdpowiedzUsuń