29 czerwca 2010

Night Terrors (1993) – Raz, dwa, Markiz de Sade już cię ma!


Markiz de Sade na krzyżu, recytujący fragmenty swoich dzieł. Arabski szejk galopujący na koniu w pełnym negliżu. Orgiastyczny bal maskowy w strojach orientalnych. Krwawe rytuały żydowskiej sekty, wyłupującej swym ofiarom oczy. Każda z powyższych obrazów pasowałaby jak ulał do jednego z dzieł Kena Russella. Tymczasem wszystkie pochodzą z filmu Night Terrors, podpisanego przez Tobe Hoopera. Czyżby twórca Texas Chainsaw Massacre postanowił wejść do grona bluźnierczych wizjonerów kina?

Nic z tego, nawet nie warto się łudzić. Tobe Hooper może cieszyć się kultowym statusem ze względu na swój porażający debiut, ale jego późniejsze projekty (m.in. kontynuacja Masakry) dobitnie świadczą o tym, że bliżej mu do statusu rzemieślnika niż jednego z autorów kina grozy. Wygląda wręcz na to, że jest reżyserem bez właściwości, który wszystkie ważniejsze decyzje zostawia producentom. Nie bez powodu jego najlepszą realizację, Poltergeist, uważa się przede wszystkim za "dziecko" Stevena Spielberga. Figurujące w czołówce nazwisko reżysera ma na celu zaciągnąć przed ekrany fanów horrorów, którzy mają dobrą pamięć i nadzieję na dzieło godne Masakry. O ile w przypadku Poltergeist końcowy efekt ma spore szanse ich zadowolić (w końcu Spielberg zna się na rzeczy), o tyle z Night Terrors będą mieli znacznie więcej problemu. Nie jest to film łatwy do klasyfikacji. Najbardziej pasowałoby do niego określenie „erotyczny horror”, jako że usiłuje połączyć oba te gatunki. Problem w tym, że z tej mieszanki nie wychodzi smakowity koktajl seksu i grozy. Być może źle dozowano składniki, być może były one nie najlepszej próby, tak czy inaczej końcowy efekt jest dość trudny do strawienia. Można pokusić się o nazwanie Night Terrors campem, ale czy warto nadużywać tego określenia na produkt, który po prostu nie wyszedł? Nie każdy kicz zasługuje na tego typu nobilitację.

Skąd taki dziwoląg w dorobku Hoopera? Cherchez le producteur! Rzut oka na producenta i wszystko będzie jasne. Harry Allan Towers to stary wyjadacz kina eksploatacji, siedzący w biznesie od wczesnych lat 60tych. Jako miłośnik pięknych kobiet dbał zawsze, by nie zabrakło ich w filmach z jego stajni (miał do nich również szczęście w życiu prywatnym, jego żoną została wspaniała Maria Rohm). Zapewne z tego względu wyjątkowo dobrze dogadywał się z reżyserem Jessem Franco, któremu kobiece krągłości przesłaniały zawsze cały świat, a z pewnością cały obiektyw! Na przełomie lat 60. i 70. ta dwójka nakręciła wspólnie kilka luźnych adaptacji D. A. F. de Sade, którym rozgłos zapewniło już samo nazwisko pisarza. Po wielu latach Towers przypomniał sobie o markizie i postanowił wykorzystać go oraz jeszcze. Z małą różnicą. Markiz nie występuje tym razem w charakterze scenarzysty, lecz jednego z głównych bohaterów.

Zgodnie z tradycją kina grozy i na przekór historycznym faktom, Towers i Hooper utożsamiają Sade'a z jednym z bohaterów jego utworów. Jest u nich sadystą do kwadratu, wcieleniem zła i perwersji. Dzięki konszachtom z siłami ciemności posiada tajemne moce, a rzucane przezeń uroki zachowują moc przez setki lat. A na tym nie koniec, ponieważ rolę powierzono Robertowi Englundowi, aktorowi o bardzo ograniczonym emploi. W jego wykonaniu Sade jest po prostu kolejnym wcieleniem Freddiego Krugera, tyle że znacznie gustowniej ubranym. Podniszczony sweterek zastąpiła jedwabna koszula, a przypaloną twarz ukryto pod pudrem i peruką, co nie powinno zmylić uważnego widza, dostrzegającego te same grymasy, ten sam demoniczny rechot, a zwłaszcza identyczne moce. Sade włada ludzkimi snami. Po śmierci staje się inkubem, który nawiedza dorastające dziewczęta, wodząc je na pokuszenie marzeniami lepkimi od krwi i spermy. Wystarczy, by przeczytały choć stroniczkę z Justyny czy 120 dni Sodomy, a już znajdują się pod wpływem tego demona lubieżności!

Jednym słowem, koncepcja postaci zakrawa na czysty absurd, wywołujący pusty śmiech każdego, kto jako tako zapoznał się z sylwetką De Sade’a. Zarazem oceniana obiektywnie, zawiera w sobie pewien potencjał, którego umiejętne wykorzystanie przyczyniłoby się do sukcesu filmu. Towers i Hooper są jednak zbytnimi asekurantami, by podjąć wyzwanie i pójść śladem autentycznego markiza, eksplorując erotyzm w jego najmroczniejszej postaci. Uciekają więc w mętne wizje orgii, w których notabene nikt nie jest do końca rozebrany, w nachalną symbolikę grzechu pierworodnego, jakieś nadgniłe jabłka i oślizgłe węże, w wybrane na chybił trafił cytaty z Filozofii w buduarze, jakby one same miały załatwić sprawę. Oczywiście nie załatwiają, stąd masa wątków pobocznych, łatających fabularne dziury. Harlequinowy romans z arabskim przystojniakiem czy seria rytualnych morderstw malowniczej sekty to tematy zastępcze, o wiele bezpieczniejsze od tego, co powinno pozostać w centrum uwagi filmowców, mianowicie seksualności podlotków.

Odkrywanie własnej fizyczności, niepewność, z jaką młode dziewczyny oczekują na seksualną inicjację, podszyta strachem fascynacja agresywną męskością - to zagadnienia, jakie warto poruszać, zarówno w obrębie kina erotycznego, jak i horroru. Można nawet od biedy posłużyć się markizem de Sade jako wytrychem. Tym niemniej do tego wszystkiego potrzebna jest zarówno spójna koncepcja, jak i twórcza odwaga. Gdy brakuje tych dwóch elementów, nawet najbardziej zakręcone sceny nie są w stanie ocalić filmowców przed utonięciem w bagnie idiotyzmów.

Psioczę niemiłosiernie na film, ale wypada oddać cesarzowi, co cesarskie: poniższe kadry wyglądają intrygująco.

Markiz de Sade rzuca straszną klątwę. Strzeżcie się, dziewczęta!


Od świeżo poznanej arystokratki bohaterka otrzymuje egzemplarz Filozofii w buduarze. Ileż nieszczęść przysporzy jej ta lektura, stokroć lepiej byłoby cisnąć ją w ogień!


Tej sceny nie powstydziłby się sam Derek Jarman...


Markiz pasowałby jak ulał do teledysku Army Of Lovers pt. Crucified


W łóżku z Kobietą-Wężem. Skojarzenia prowadzą tym razem do clipu Metalliki, Until It Sleeps.


Realizatorzy starają się jak mogą, by przykuć uwagę widza, ale to tylko półśrodki…

26 czerwca 2010

The Japanese Wife Next Door (2004) – Wszystko zostaje w rodzinie


„Jeśli umysł kobiety jest normalnie rozwinięty, jeśli jest dobrze wychowana, to jej zmysł seksualny jest odpowiednio słaby. Gdyby było inaczej, cały świat byłby tylko wielkim burdelem, w którym niemożliwe byłyby małżeństwo i rodzina.”
Richard Freiherr von Krafft-Ebing

The Japanese Wife Next Door to komedia soft-porno sympatyczna, lekka i bezpretensjonalna, tym niemniej stawiająca widza przed mało komfortowymi pytaniami: „Czy podołałbyś potrzebom żony nimfomanki? Czy zdołałbyś ją ujarzmić?”. Męska duma każe odpowiedzieć twierdząco, lecz rodzą się w nas wątpliwości i niepokojące pytania. A jeśli opinie o wybujałym temperamencie płci przeciwnej nie są przesadzone? A jeśli niewieścia chuć, przez wieki trzymana w ryzach przez system patriarchalny, ostatecznie się wyzwoliła i stanowi realne zagrożenie dla męskiej podmiotowości?

Problem nie jest nowy, już w latach siedemdziesiątych kino straszyło kobietami, wysysającymi z partnera ostatnie soki (specjalizował się w tym Marco Ferreri, np. Ape Regina, Żegnaj samcze!, Przyszłość jest kobietą, Ciało). Najskuteczniejsze remedium na ruchy emancypacyjne proponowała w tym okresie kinematografia japońska. W dziełach z kategorii pinku eiga widz odnajdywał szereg porad, jak poradzić sobie z rozbrykaną samicą. Do osiągnięcia dominacji niezbędna była zarówno siła woli, jak i zestaw odpowiednich akcesoriów: mocne sznury, łańcuchy, pejcze, skórzane maski… Tylko sadomasochizm był w stanie ocalić zagrożoną męskość! Był to wniosek dość skrajny, ponadto podszyty niepewnością. Większość pinku kończyła się zbliżeniem na tajemniczo uśmiechniętą twarz bohaterki. Być może osiągnęła pełnię szczęścia w całkowitym poddaństwie, za sprawą intensywnej tresury wyleczona z niedorzecznych myśli o samostanowieniu. Albo wręcz przeciwnie, zdała sobie sprawę z drzemiącej w niej siły (skojarzenia z hitem Various Manx jak najbardziej wskazane!), w starciu z którą męska brutalność okazuje się zaledwie dziecinną igraszką…

Późniejszy o trzy dekady The Japanese Wife Next Door potwierdza tę drugą, pesymistyczną teorię. Niby tradycja jeszcze jakoś się trzyma, lecz tak naprawdę z całego patriarchatu ostały się tylko fasady. W japońskim domu rządzą teraz baby, a facetom pozostało tylko podporządkować się biernie ich rozkazom. To one dzierżą pejcz i rozdają razy, choć znacznie chętniej korzystają z pokaźnych rozmiarów dildo na baterie - gadżetu, który skutecznie zastępuje męskie towarzystwo. Jeśli chcemy konkurować z tym cackiem z sex-shopu, musimy zacisnąć zęby i przystać na kobiece reguły gry.

Zapewne wyciągam nadto skrajne wnioski z jednostkowego przypadku. Przecież nie wszystkie japońskie dziewczyny są takie jak Sakura, bohaterka niniejszego filmu. Chyba nie każda jest nimfomanką, która do cna eksploatuje poczciwego męża, po czym, wciąż nienasycona, zabiera się za jego bliskich. W sidła rozpustnicy wpadają po kolei dziadek, siostra i ojciec bohatera… Brakuje w tym gronie tylko matki i to wyłącznie dlatego, że biedaczce zmarło się dziesięć lat wcześniej.Czy spokojna, żyjąca w poszanowaniu tradycji, azjatycka familia może z dnia na dzień przemienić się w bandę wyuzdanych erotomanów? Oczywiście, w japońskim kinie erotycznym wszystko jest możliwe, wszystko też da się pokazać, byleby tylko za bardzo nie eksponować organów płciowych (choć najwyraźniej cenzura zelżała, dopuszcza już spowity cieniem zarys penisa!).

Może nie ma sensu bić na alarm, skoro z istniejącego stanu rzeczy zadowoleni są wszyscy domownicy i tylko mąż Sakury lęka się o swoje zdrowie, narażone na szwank w nieustającym seksualnym maratonie. Ale akurat Takashi może obwiniać wyłącznie siebie. W prologu filmu sam dokonał wyboru pomiędzy wyzywającą Sakurą a delikatną Ryoko, a teraz ma za swoje. Nie każdej dziewczynie, która już na pierwszej randce robi nam dobrze, rozsądnie jest proponować małżeństwo! Któż jednak wie, czy subtelna Ryoko nie okazałaby się podobną do Sakury diablicą? W końcu cicha woda brzegi rwie, a pod niejedną anielską twarzyczką ukrywa się nieodrodna córka Lilith! Być może seksuolog Krafft-Ebing, ten znienawidzony przez feministki mieszczański konserwatysta, miał całkowitą rację i już wkrótce kobieca potęga pozbawi resztek sił witalnych cały męski ród, doprowadzając do jego wymarcia? Pocieszam się, że będzie to śmierć z rozkoszy…

Kadry tak gorące, że aż parzą! Jeśli nieobcy ci wstyd, nie patrz!!!

Jak łatwo nas uwieść…


Miłe złego początki


Na pierwszym planie: różowy przedmiot pożądania


Sakura zna się na męskiej anatomii


Japońska cenzura (patrz: dół kadru) stymuluje wyobraźnię widza


Właśnie tak buduje się rodzinne więzy!


Sakurę gra ponętna Reiko Yamaguchi, aktorka dzieląca swój czas pomiędzy produkcje soft (pinku) i hard (AV).

24 czerwca 2010

Wallestein Potwór: Zbrodniczy sobowtór

Zakupiłem właśnie cztery komiksy spod skrzydeł wydawnictwa Rekin, kartkuję je w niemym zachwycie i nie mogę się nadziwić, jakim cudem nie podbiły polskiego rynku? Oczywiście znam przynajmniej dwa wiarygodne powody. Po pierwsze, w burzliwym 1992 roku wydawnictwa mnożyły się na pęczki, lecz tylko nielicznym pisany był dłuższy żywot. Wśród garstki szczęśliwców nie było niestety Rekina. Nie pomogła mu nawet oryginalność oferty, na naszym parafialnym rynku chyba najbardziej drapieżnej (w końcu nazwa zobowiązuje!). Po drugie, czytelnicy po prostu nie byli gotowi na "dorosłe" komiksy, pozbawione wartości innych oprócz rozrywkowej. Do wszystkiego trzeba dorosnąć, również do czytania pulpy. Potrzebny do tego jest wręcz pewien przesyt. Właściwie dopiero teraz, jako zblazowani konsumenci kultury popularnej, możemy docenić tytuły takie, jak Black Jack, Donna Blu, Jolly i Wallestein, rozsmakować się w ich wyrafinowanym prymitywizmie.

Jeszcze nie wiem, która z wyżej wymienionych pozycji okaże się najbardziej atrakcyjna. Tytaniczną siłą woli przewalczyłem pragnienie przeczytania wszystkiego na pniu i dawkuję sobie tę przyjemność, sącząc powoli niczym wino Bordeaux... Póki co sięgnąłem po album z serii, która jest mi już znana. Wallestein wydawany był bowiem przez Elvifrance, firmę nieocenioną dla każdego miłośnika fumetti neri, będącego na bakier z włoską mową. Od razu rzuca się w oczy, że Rekin nie zaczął serii po bożemu, czyli od pierwszego odcinka, tylko wybrał pierwszy lepszy z brzegu. Szczęśliwie każdy tomik stanowi odrębną całość, zaś z pozostałymi łączy go tylko postać głównego bohatera, tak jak ma to miejsce w serialach TV typu Columbo czy Kojak. Nie bez powodu wymieniłem dwa kryminały, gdyż Wallestein również aspiruje do tego miana! Jednak w przeciwieństwie do owych perełek małego ekranu, włoska seria komiksowa ogranicza intrygę do minimum. Całkiem słusznie zresztą, gdyż misterne zagadki nie są jej mocną stroną. A co nią jest? Spójrzcie tylko na załączone kadry!

Obok pięknych i bezpruderyjnych kobiet największą atrakcją serii jest główny bohater. Hrabia Wallestein to na pozór zamożny arystokrata, który z zamiłowania do ryzyka angażuje się w rozwiązywanie kryminalnych afer i, jak to często w filmach i komiksach bywa, okazuje się znacznie bardziej skuteczny od policji. Jednak w rzeczywistości jego przystojne oblicze jest tylko maską, a pod syntetyczną skórą ukrywa się prawdziwe monstrum, o bagnistej cerze i gadzim wejrzeniu! Po zdjęciu maski z kauczuku Wallestein staje się potworem w każdym sensie tego słowa, w okrutny sposób mordując wszystkich, którzy w jego przekonaniu sobie na to zasłużyli. Szczęśliwie w większości wypadków jego ofiarami stają się prawdziwi łajdacy, których nikczemne występki wypełniają trzy czwarte albumu, aż prosząc się o przykładną karę. Jednak gwoli ścisłości należy dodać, że nasz potwór nie cofnie się również przez zdekapitowaniem i wypatroszeniem tych, którzy z racji wykonywanego zawodu (prostytutki) bądź seksualnych preferencji (sodomici) po prostu nie zasługują na to, by żyć! Nie jestem pewien, czy wypada kibicować komuś o tak konserwatywnych poglądach, jednak jego oryginalność na tle innych komiksowych herosów jest niewątpliwa i dodaje lekturze smaczku.

Podobnie jak inne Rekiny, również Wallestein jest dość łatwo dostępny na Allegro (do wyboru: solo bądź w zestawie), zaś jego cena należy do bardzo atrakcyjnych. Jeśli więc ciekawi was, jak w naszym ojczystym języku prezentuje się rasowe fumetti erotici, nie zwlekajcie! Włoskie wyroby potrafią być znacznie bardziej niegrzeczne niż Dylan Dog, nawet jeśli nie dorównują mu pod innymi względami...

Stare, dobre atrakcje:

Przemoc!


Sex!


Przemoc i Sex!!


Urodziwy heros!!!


Oryginalne okładki serii

22 czerwca 2010

Komiksowy Cytat Tygodnia - Kadry ostatniego tchnienia

Oto jedna z Wielkich Niewiadomych: jakie myśli przemkną nam przez głowę tuż przed rozstaniem się z życiem, co uda się nam wyartykułować wraz z ostatnim oddechem? Według klasycznych polskich komiksów, nasza finałowa refleksja może przybrać postać:


1) wykrzyknika, równie błyskawicznego co sam zgon

Butch: !


2) krótkiego i rzeczowego stwierdzenia faktu...

Terrorysta: Dostałem...


3) ...którym czasami udaje się podzielić z towarzyszami

Polski zwiadowca: Trafili mnie...


4) gorzkiej konstatacji porażki

Radziecki żołnierz: Przewody... Nie zdążyłem...


5) inwokacji bóstwa

Rycerz Zakonu Krzyżackiego: Mein Gott!


6) rachunku sumienia, stylizowanego na staropolszczyznę

Polski szlachcic: Bóg mnie pokarał za grzechy. Oto śmierć moja! Nie uszedłem...


7) pytania, które dla zdającego już na zawsze pozostanie bez odpowiedzi

Zły kowboj: Kto mógł strzelić do mnie?...

(w przeciwieństwie do złego kowboja czytelnik wie, że za jego ustrzelenie odpowiedzialni są indiańscy przyjaciele Roda Taylora)


8) miłosnego wyznania, urywającego się w pół zdania

Nszo-Czi: Old Shatterhand... Ja...

Do ostatniego obrazka mam szczególny sentyment. Gdy czytałem komiks w przedszkolu, konanie Pięknego Dnia wstrząsnęło mną znacznie mocniej niż śmierć samego Winnetou. Stąd też obecność kadru w zestawieniu, mimo iż nie pochodzi z polskiego komiksu, tylko z przekładu z języka węgierskiego. W powieści Karola Maya analogiczna scena wyciska jeszcze więcej łez, natomiast kompletnie spartaczono ją w adaptacji filmowej z 1963 roku. Jeśli więc chcemy obejrzeć miłosną historię kowboja i Indianki z tragicznym finałem, polecam raczej Złamaną strzałę (1950, reż. Delmer Daves).


Gdzie szukać powyższych kadrów:
1) Good Morning Vietnam (scen. i rys. Roman Pierzgalski)
2) Czarna Róża (scen. Stefan Weinfeld, rys. Jerzy Wróblewski)
3) Bitwa pod Legnicą (scen. i rys. Bogusław Gomzar)
4) Zdobyć most! (scen. Majewski, rys. Rocki) [w:] Relax, nr 06
5) Zdrada (scen. Moczulski, rys. Grzegorz Rosiński)[w:] Relax, nr 07
6) Złowrogi półksiężyc (scen. Łukasz Modroń, rys. Bohdan Prądzyński)
7) Przyjaciele Roda Taylora (scen. i rys. Jerzy Wróblewski)
8) Old Shatterhand i Winnetou (scen. Tibor Horvath, rys. Erno Zorad)

15 czerwca 2010

Komiksowy Cytat Tygodnia – Humour coquin , T4: Où voulez-vous en venir?

Dany, znany ze współpracy z Van Hammem (Histoire sans héros, krążący w polskiej skanlacji jako Nie było tam bohatera), w swojej autorskiej serii pikantno-satyrycznej daje się poznać jako wielki miłośnik kobiecych wdzięków. Choć jako prawdziwy dżentelmen preferuje blondynki, właściwie żaden typ kobiecej urody nie jest mu obojętny. Chociażby klasyczny grecki…

Jokasta: Jak miło, że pamiętałeś o Dniu Matki, mój mały Edypie…

Być może powinienem zaczekać z tym cytatem do 26 maja 2011 roku, ale to jeszcze szmat czasu! A zresztą, „święta są zawsze wtedy, kiedy tego chcemy”, jak sentencjonalnie stwierdził Rasputin w Corto Maltese na Syberii.

14 czerwca 2010

Invitation Only (2009) - Popatrzmy sobie na tortury!

Z obu części Hostelu wynika jasno, że na miano najokrutniejszego kraju na całym świecie zasługuje Słowacja. Właśnie tam zjeżdżają zewsząd psychopaci, by zabawić się w tortury i morderstwa. Zapewne równie brutalnie przedstawiają się tereny byłego Związku Radzieckiego, skoro za całym hostelowym biznesem stoi rosyjska mafia. Wnioskiem tym mogli poczuć się dotknięci Azjaci, od wieków cieszący się opinią najbardziej wyrafinowanych okrutników. Jak zasłużona to reputacja, wie każdy, kto pamięta chiński ogród tortur z powieści Le Jardin Des Supplices (Torture Garden) Octave Mirbeau, bądź japoński obóz koncentracyjny z filmu Hei tai yang 731 (Men Behind The Sun/). Trudno ustalić, czy najwięcej zbrodni przeciwko ludzkości mają na koncie Chiny, Japonia, czy może Korea (Północna wciąż wytrwale pracuje nad swą złą reputacją), jednak zignorowanie tych wszystkich krajów na rzecz Słowacji bądź ZSRR (dla zachodniego widza to zresztą jedno i to samo) musiało spotkać się z jakąś reakcją. Można uznać za nią tajwański film Jue ming pai dui (Invitation Only), który przypomina, że w te "klocki" Europa pozostaje za Azją daleko w tle.

Wszystko zaczyna się w toalecie pewnej dyskoteki, gdzie poprawiająca makijaż dziewczyna odnajduje torbę z poćwiartowanymi zwłokami, by kilka sekund później zginąć z rąk jej właściciela. Jeśli twórcy już na starcie wydają taką ślicznotkę pod nóż psychopaty, to muszą mieć sporo ciekawego w zanadrzu. I rzeczywiście mają, choć spragniony makabry widz musi uzbroić się w cierpliwość. Ekspozycja jest dość długa i stara się uśpić naszą czujność. Oto młody szofer przyłapuje swego szefa in flagranti z prostytutką. W zamian za milczenie pracodawca wręcza chłopakowi zaproszenie na imprezę dla VIP-ów. Dla niezamożnego bohatera wejście do elitarnego klubu jest jak wizyta w muzułmańskim raju, wypełnionym po brzegi hurysami. Uroda i klasa kobiet oszałamia bohatera, na szczęście rozmowę zagaja zainteresowana nim sympatyczna dziewczyna, dla której również jest to pierwsza wizyta w klubie. Obydwoje zostają poproszeni „na stronę”, gdzie zgromadzono już kilku innych gości. Wszystkich czeka przykra niespodzianka. Zostają zdemaskowani jako intruzi i mają zostać ukarani bolesną śmiercią. Na oczach prawdziwych członków klubu, zebranych specjalnie na tę okazję ! Bohater nie ma jednak najmniejszej ochoty ginąć w męczarniach dla uciechy zdeprawowanych nababów i rozpoczyna bezpardonową grę o przetrwanie, w której nie bierze się jeńców…

Nie po raz pierwszy film grozy ostrzega przed bogaczami. Przede wszystkim straszy się nas szalonymi indywidualnościami, którym bajeczny majątek pozwala na realizację chorych fantazji (na przykład łowieckich - The Most Dangerous Game, Surviving The Game, Tender Flesh). Ale zdarzają się też portrety całej klasy, jak w Society Briana Yuzny, gdzie jest to wręcz inny gatunek, żerujący na klasach niższych - dosłownie, biedaków uznaje za ekwiwalent hamburgera! Invitation Only jest bardziej konwencjonalny w przedstawieniu bogaczy jako zblazowanych widzów okrutnego spektaklu, zbyt leniwych, by własnoręcznie zabrać się za mordowanie. Inaczej niż u Hostelu, gdzie stosowało się maksymę „Zrób to sam”. Mimo tych drobnych różnic, w obydwu wypadkach przedstawia się milionerów w jak najgorszym świetle. Możemy odetchnąć z ulgą, że nie zaliczamy się do grona tych zwyrodnialców!

Invitation Only nie przynosi zawodu zwolennikom torture porn. Azjaci po raz kolejny udowodnili, że w ekstremalnym horrorze konkurować mogą z nimi nieliczni - głównie Francuzi, których jednak często gubi pretensjonalność (Martyrs). Co prawda pierwsze pół godziny zdaje się zapowiadać coś ambitniejszego, jednak ewentualne rozczarowanie spadkiem poziomu fabuły wynagradza wyjątkowa intensywność późniejszych scen. Każda z nich prezentuje się stokroć ciekawiej od mechanicznych, wypranych z emocji obrzydlistw jakiejś n-tej Piły. Tylko jedno pytanie nie dawało mi spokoju podczas seansu. Czy bogaczy nie stać na luksusowe wyposażenie? Czy sale kaźni muszą zawsze wyglądać jak opuszczone rzeźnie, gdzie ściany się lepią, a wszystkie narzędzia pokrywa rdza? Przecież projekt jest dofinansowany! Nawet jeśli ruską mafię nie stać na więcej, tajwańscy biznesmeni powinni wykazać się lepszym smakiem. Choć kto wie, może tylko w brudzie i smrodzie psychopata czuje się jak w siódmym niebie?

Viddy well, little brother, viddy well:

Kobieca ciekawość pierwszym stopniem do piekła...


Swoją droga, jakaż to strata dla filmu!


Do momentu otrzymania zaproszenia bohater miał styczność z pięknymi kobietami tylko podczas oglądania pisemek dla panów, tak jak większość z nas...


Wszystko zmienia się wraz z wizytą w klubie. Jak dobrze być młodym, pięknym i bogatym!


Tajwanki wyglądają tutaj jak marzenie...


Horror Show


Walka bez pardonu!


Ucieczka jest bezcelowa?

8 czerwca 2010

Komiksowy Cytat Tygodnia: Dance! Kremlin Palace!

Shintaro Kago to mangaka, którego styl określa się jako "modna paranoja" (fashionable paranoia). Termin niezbyt ścisły, jednak dość dobrze oddający ducha większości jego prac, będących triumfem chorej wyobraźni nad zdrowym rozsądkiem i czarnego humoru nad dobrym smakiem. Jedną z najciekawszych jest Dance! Kremlin's Palace!, zdecydowanie niekanoniczna historia Rosji Radzieckiej. Już w prologu Kago z edukacyjnym zacięciem informuje nas o wspaniałościach realnego socjalizmu. Uwaga: jak na mangę przystało, patrzymy na obrazki od prawej do lewej.

Czasy współczesne, typowa japońska szkoła. Bohater jest przeciętniakiem, ubolewającym nad niesprawiedliwością losu, który jednym daje w nadmiarze, a innym wszystkiego skąpi. Różnice klasowe dostrzegalne są na każdym kroku, np. podczas przerwy obiadowej...

Zamożny uczeń: Och, dostałeś do swojego ryżu tylko suszoną śliwkę?
Bohater: Zamknij się!
Zamożny uczeń: Mój kucharz pierwszej klasy przygotował dla mnie ten wypasiony lunch!
Bohater: Cholera... Bogaci ludzie są do kitu...

Bohater: Do diaska! Dlaczego tylko nadziani goście zdobywają wszystkie dziewczyny?!
Zamożny uczeń: Ach, to jednak błogosławieństwo urodzić się przystojnym!
Bohater: ...........

Bohater: Dlaczego istnieje nierówność na świecie?
Głos: Dokładnie! Ten system jest popieprzony!
Bohater: Kto... kto tam?

Głos należy do pozaziemskiego naukowca, wyglądem przypominającego morskie stworzonko. Uczony kosmita i chłopiec przemierzają czas i przestrzeń, by trafić do jedynego miejsca, w którym panuje pełna równość... do Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich!

Bohater: Łaa!
Kosmita: Proszę o cierpliwość.
Jesteśmy na miejscu.
Bohater: Ale gdzie?

Gromki śpiew: Praca samą przyjemnością! Praca czystą radością!
Bohater: Ech? A cóż to?
Co robisz?

Towarzysz rolnik: To, co widzisz. Nucę radosną pieśń.

Bohater: Co?! Czy praca nie jest wyczerpująca i stresująca?!
Tak właśnie mówił mój tata! Każdego dnia był tak wyczerpany, że po powrocie do domu upijał się na umór!!

Towarzysz rolnik: Cha cha cha! Takie rzeczy nie zdarzają się w kraju komunistycznym!!
Zasadą komunizmu jest równość dla wszystkich, więc zapewniamy także równość w pracy.
Bohater: Łał!

Towarzysz rolnik: Stawki są równe, nie ma już bogaczy i biedaków.
Bohater: Nie do wiary!

Bohater: Ale istnieją różnice w inteligencji, prawda? Ja na testach otrzymuję zawsze najniższą notę!
Towarzysz rolnik: Nic nie szkodzi!

Towarzysz rolnik: Komunistyczne szkoły są dostosowane do poziomu najgłupszych dzieciaków. Tak więc nikt nie umie czytać, pisać, ani nawet rachować!
Towarzysz uczeń: Spójrz tutaj!
Bohater: Wszyscy dostali najgorsze stopnie! Towarzysze!

Bohater: Ale... Nie możecie uczynić wszystkich równie atrakcyjnymi!
Towarzysz rolnik: Owszem, możemy!
Żeby upewnić się, że nikt nie jest bardziej popularny od reszty, przeprowadzamy operacje plastyczne, robiąc z każdego brzydala!


Towarzysz rolnik: Aby zapanowała równość, musimy połączyć się z kobietami!
Dziewoja: Ej ty, słodki jesteś!
Bohater: Ech?! Chcesz mnie uwieść?

Bohater: Rany, to jak sen! Niech żyje komunizm!
Oj?! Byłaś dziewicą!

Bohater: Kurna, co tak głośno za tym oknem!
Co ty wyrabiasz?

Towarzysz rolnik: Gwałcę tę dziewicę!

Towarzysz rolnik: Nie ma równości, jeśli tylko jedna kobieta nie jest dziewicą.
Bohater: Rozumiem! Musimy wszystkie pozbawić cnoty!
To właśnie równość! Równość!!


Towarzysz #2: Hej! Żona Siergieja właśnie urodziła!
Ach, to gąsienicowy mutant!

Bohater: A więc, żeby nastała równość, powinniśmy okaleczyć również wszystkie inne noworodki!
Towarzysz rolnik: Bardzo dobrze! Łapiesz, o co chodzi!
Bohater: Równość! Równość! Równość!
Hej! Co to?

Towarzysz rolnik: To Czarnobyl.

Towarzysz rolnik: Ooch... Boli...
Bohater: ...ale każdy jest równy...

Towarzysz rolnik: Ale już nie możemy pracować, dzięki komunizmowi!
Bohater: Pola też się rozpadły!
Towarzysz rolnik: Jak teraz będziemy jeść?!
Bohater: To jest problem równości.

Bohater: Hej! To zmutowane warzywa!

Kosmita: O tak! Promieniowanie Czarnobyla zmieniło DNA warzyw!
Bohater: Super!
Szybko, rozdajmy jedzenie!

Towarzysz #3: Teraz nie musimy się już martwić!
Towarzysz rolnik: NIECH ŻYJE KOMUNIZM!!