Markiz de Sade na krzyżu, recytujący fragmenty swoich dzieł. Arabski szejk galopujący na koniu w pełnym negliżu. Orgiastyczny bal maskowy w strojach orientalnych. Krwawe rytuały żydowskiej sekty, wyłupującej swym ofiarom oczy. Każda z powyższych obrazów pasowałaby jak ulał do jednego z dzieł Kena Russella. Tymczasem wszystkie pochodzą z filmu Night Terrors, podpisanego przez Tobe Hoopera. Czyżby twórca Texas Chainsaw Massacre postanowił wejść do grona bluźnierczych wizjonerów kina?
Nic z tego, nawet nie warto się łudzić. Tobe Hooper może cieszyć się kultowym statusem ze względu na swój porażający debiut, ale jego późniejsze projekty (m.in. kontynuacja Masakry) dobitnie świadczą o tym, że bliżej mu do statusu rzemieślnika niż jednego z autorów kina grozy. Wygląda wręcz na to, że jest reżyserem bez właściwości, który wszystkie ważniejsze decyzje zostawia producentom. Nie bez powodu jego najlepszą realizację, Poltergeist, uważa się przede wszystkim za "dziecko" Stevena Spielberga. Figurujące w czołówce nazwisko reżysera ma na celu zaciągnąć przed ekrany fanów horrorów, którzy mają dobrą pamięć i nadzieję na dzieło godne Masakry. O ile w przypadku Poltergeist końcowy efekt ma spore szanse ich zadowolić (w końcu Spielberg zna się na rzeczy), o tyle z Night Terrors będą mieli znacznie więcej problemu. Nie jest to film łatwy do klasyfikacji. Najbardziej pasowałoby do niego określenie „erotyczny horror”, jako że usiłuje połączyć oba te gatunki. Problem w tym, że z tej mieszanki nie wychodzi smakowity koktajl seksu i grozy. Być może źle dozowano składniki, być może były one nie najlepszej próby, tak czy inaczej końcowy efekt jest dość trudny do strawienia. Można pokusić się o nazwanie Night Terrors campem, ale czy warto nadużywać tego określenia na produkt, który po prostu nie wyszedł? Nie każdy kicz zasługuje na tego typu nobilitację.
Skąd taki dziwoląg w dorobku Hoopera? Cherchez le producteur! Rzut oka na producenta i wszystko będzie jasne. Harry Allan Towers to stary wyjadacz kina eksploatacji, siedzący w biznesie od wczesnych lat 60tych. Jako miłośnik pięknych kobiet dbał zawsze, by nie zabrakło ich w filmach z jego stajni (miał do nich również szczęście w życiu prywatnym, jego żoną została wspaniała Maria Rohm). Zapewne z tego względu wyjątkowo dobrze dogadywał się z reżyserem Jessem Franco, któremu kobiece krągłości przesłaniały zawsze cały świat, a z pewnością cały obiektyw! Na przełomie lat 60. i 70. ta dwójka nakręciła wspólnie kilka luźnych adaptacji D. A. F. de Sade, którym rozgłos zapewniło już samo nazwisko pisarza. Po wielu latach Towers przypomniał sobie o markizie i postanowił wykorzystać go oraz jeszcze. Z małą różnicą. Markiz nie występuje tym razem w charakterze scenarzysty, lecz jednego z głównych bohaterów.
Zgodnie z tradycją kina grozy i na przekór historycznym faktom, Towers i Hooper utożsamiają Sade'a z jednym z bohaterów jego utworów. Jest u nich sadystą do kwadratu, wcieleniem zła i perwersji. Dzięki konszachtom z siłami ciemności posiada tajemne moce, a rzucane przezeń uroki zachowują moc przez setki lat. A na tym nie koniec, ponieważ rolę powierzono Robertowi Englundowi, aktorowi o bardzo ograniczonym emploi. W jego wykonaniu Sade jest po prostu kolejnym wcieleniem Freddiego Krugera, tyle że znacznie gustowniej ubranym. Podniszczony sweterek zastąpiła jedwabna koszula, a przypaloną twarz ukryto pod pudrem i peruką, co nie powinno zmylić uważnego widza, dostrzegającego te same grymasy, ten sam demoniczny rechot, a zwłaszcza identyczne moce. Sade włada ludzkimi snami. Po śmierci staje się inkubem, który nawiedza dorastające dziewczęta, wodząc je na pokuszenie marzeniami lepkimi od krwi i spermy. Wystarczy, by przeczytały choć stroniczkę z Justyny czy 120 dni Sodomy, a już znajdują się pod wpływem tego demona lubieżności!
Jednym słowem, koncepcja postaci zakrawa na czysty absurd, wywołujący pusty śmiech każdego, kto jako tako zapoznał się z sylwetką De Sade’a. Zarazem oceniana obiektywnie, zawiera w sobie pewien potencjał, którego umiejętne wykorzystanie przyczyniłoby się do sukcesu filmu. Towers i Hooper są jednak zbytnimi asekurantami, by podjąć wyzwanie i pójść śladem autentycznego markiza, eksplorując erotyzm w jego najmroczniejszej postaci. Uciekają więc w mętne wizje orgii, w których notabene nikt nie jest do końca rozebrany, w nachalną symbolikę grzechu pierworodnego, jakieś nadgniłe jabłka i oślizgłe węże, w wybrane na chybił trafił cytaty z Filozofii w buduarze, jakby one same miały załatwić sprawę. Oczywiście nie załatwiają, stąd masa wątków pobocznych, łatających fabularne dziury. Harlequinowy romans z arabskim przystojniakiem czy seria rytualnych morderstw malowniczej sekty to tematy zastępcze, o wiele bezpieczniejsze od tego, co powinno pozostać w centrum uwagi filmowców, mianowicie seksualności podlotków.
Odkrywanie własnej fizyczności, niepewność, z jaką młode dziewczyny oczekują na seksualną inicjację, podszyta strachem fascynacja agresywną męskością - to zagadnienia, jakie warto poruszać, zarówno w obrębie kina erotycznego, jak i horroru. Można nawet od biedy posłużyć się markizem de Sade jako wytrychem. Tym niemniej do tego wszystkiego potrzebna jest zarówno spójna koncepcja, jak i twórcza odwaga. Gdy brakuje tych dwóch elementów, nawet najbardziej zakręcone sceny nie są w stanie ocalić filmowców przed utonięciem w bagnie idiotyzmów.
Psioczę niemiłosiernie na film, ale wypada oddać cesarzowi, co cesarskie: poniższe kadry wyglądają intrygująco.Markiz de Sade rzuca straszną klątwę. Strzeżcie się, dziewczęta!
Od świeżo poznanej arystokratki bohaterka otrzymuje egzemplarz Filozofii w buduarze. Ileż nieszczęść przysporzy jej ta lektura, stokroć lepiej byłoby cisnąć ją w ogień!
Tej sceny nie powstydziłby się sam Derek Jarman...
Markiz pasowałby jak ulał do teledysku Army Of Lovers pt. Crucified
W łóżku z Kobietą-Wężem. Skojarzenia prowadzą tym razem do clipu Metalliki, Until It Sleeps.
Realizatorzy starają się jak mogą, by przykuć uwagę widza, ale to tylko półśrodki…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz