2 września 2010

Mio figlio Nerone (1956) - Boski, oszczędzaj głos!

W latach 50. ekrany kin zdominowały wielkie produkcje historyczne, przeważnie o tematyce biblijnej (Stary Testament, Jezus i spółka) i około-biblijnej (prześladowania szlachetnych chrześcijan przez dekadenckich Rzymian). Kręcone z przepychem, w technice Technicolor i widescreen, bez wątpienia były imponującymi widowiskami, jednak już nawet wówczas mogły irytować bardziej wyrobionych widzów niemiłosiernym patosem, fabularnym banałem i natrętnym moralizatorstwem. Od pewnego momentu inicjatywę przejęli Włosi, realizując setki filmów o zbliżonej tematyce i znacznie skromniejszym budżecie. Jednak w 1956 roku postanowili zabawić się nieco kosztem antyku, realizując komedię Mio figlio Nerone, w której centralną postacią został najbardziej popularny czarny charakter filmów sandałowych, cesarz Neron.

Jakże to, matkobójca i podpalacz Rzymu bohaterem lekkiej komedii?!? Ale właściwie, dlaczego by nie? Od prawie dwóch tysięcy lat ten rzymski cesarz był obiektem niezliczonej liczby niewybrednych paszkwili. Chrześcijanie nie mogli mu wybaczyć, że to za jego panowania rozpoczęły się prześladowania ich religii, nie zakrojone co prawda na tak szeroką skalę, jak to się zazwyczaj przedstawia, ale mniejsza o szczegóły. Neron stał się symbolem krwawego tyrana, a dla jego większego zohydzenia uczyniono zeń karykaturę, wyśmiewając wszystko, co tylko się dało: jego rude włosy, tuszę, nawet zacięcie artystyczne. Ten komiczny aspekt cesarza widać dość dobrze w ekranizacjach Quo Vadis, zawierających obowiązkową scenę, w której niemiłosiernie fałszuje przy akompaniamencie liry, skwapliwie oklaskiwany przez zastraszonych dworaków. Zwłaszcza Peter Ustinov w słynnej amerykańskiej produkcji nie zawahał się swoją aktorską szarżą uczynić z Nerona postaci, która budzi zarówno grozę, jak i śmiech.

Jeszcze dalej poszedł w Mio figlio Nerone Alberto Sordi, który jako szalony cesarz wyłącznie bawi, pomimo licznych nagannych postępków, jakich się dopuszcza. Zresztą bardzo często to właśnie one stają się źródłem przedniej rozrywki. Neron stroni od Rzymu, spędzając czas w nadmorskiej willi, w towarzystwie swojej narzeczonej, pięknej Poppei (Brigitte Bardot) oraz starego nauczyciela, filozofa Seneki (Vittorio De Sica). Idyllę przerywa pojawienie się Agryppiny (Gloria Swanson), matki cesarza, która nie daje mu spokoju, namawiając do podboju Brytanii. Przyłączenie nowych ziem do imperium byłoby czynem godnym władcy Rzymu i napełniłoby dumą jej matczyne serce. Tymczasem Neron ma zupełnie inną wizję swojej kariery. Chciałby zostać pierwszym artystą na carskim tronie, a zagranicę podbić raczej swym talentem wokalnym podczas międzynarodowego tournee.

Jego zapał jest autentyczny i aż szkoda, że nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistych umiejętnościach. Co do tego, że Neron nie powinien śpiewać, zgadzają się wszyscy, doskonale przy tym wiedząc, że zdradzenie się z tą opinią nie byłoby czynem rozsądnym. Jednak podczas gdy Poppea i Seneka, pragnący utrzymać swą pozycję faworytów, prześcigają się w komplementach, matka robi wszystko, by poznał przykrą prawdę o swym talencie. Rzecz jasna wykorzystuje do tego osoby postronne. Nawet bez prób kwestionowania talentu syna Agryppina musi mieć się na baczności. Neron przeczuwa, że to właśnie ona jest główną przeszkodą na drodze do wielkiej kariery i postanawia się jej pozbyć. Na wszelkie możliwe sposoby. Czy jednak osobę, której udało się przeżyć rządy Tyberiusza, Kaliguli i Klaudiusza (notabene pomagając temu ostatniemu w przejściu na tamten świat), można tak łatwo wyeliminować?

Komedie historyczne rzadko kiedy są autentycznie zabawne, gdyż opierają się głównie na wygłupach (Kleopatra poślizguje się na skórce od banana, itp.), na szczęście Mio figlio Nerone uznać można za chwalebny wyjątek. Mogłoby się wydawać, że śpiewający Neron to czysty banał, a jednak! Widok Alberto Sordiego, który na scenie ozdobionej jak do barokowej opery wykonuje arię Mamma Mia, w czym wspomaga go chór uroczych cherubinków, potrafi rozbawić do łez. Podobnej sekwencji nie powstydziłby się sam Ken Russell za swoich najlepszych lat! Międzynarodowa obsada świetnie się ze sobą czuje, choć ze wspomnień Brigitte Bardot wynika, że na planie każdy mówił w swoim ojczystym języku (ona sama po francusku, Sordi i De Sica po włosku, a Swanson amerykańskim angielskim) i raz po raz pojawiały się problemy z komunikacją. A propos Bardotki, w kostiumie antycznym wygląda równie wspaniale, co we współczesnym i kto wie, czy gdyby w tym samym roku nie zagarnął jej Roger Vadim, nie stałaby się największą gwiazdą włoskich peplum?

W przedniej rozrywce nie powinien nam przeszkadzać fakt, że autentyczna historia wyglądała akurat odwrotnie. Gdyby Neron istotnie zaszył się na prowincji i muzykował, Agryppina byłaby wniebowzięta. Tych dwoje toczyło bowiem bezpardonową walkę o władzę, w której każdy cios był dozwolony, a wygrać mógł sprytniejszy i bardziej bezwzględny. Fakt zwycięstwa Nerona dobrze świadczy o jego inteligencji, choć nie przynosi mu chwały. Nerona na serio należy szukać jednak gdzie indziej, nie w kinie, lecz komiksowej serii Murena, której cztery pierwsze albumy wyszły również u nas.

„Minął Nero, jak mija wicher, burza, pożar, wojna lub mór”, ale na szczęście można oglądać go w tak fajnych filmach, jak ten:

Niezapowiedziana wizyta mamusi


Agryppina chce uczynić z syna wojaka, on natomiast marzy raczej o karierze wokalnej (patrz niżej)


A Song For Mamma


Poppea podczas jednej ze swych mlecznych kąpieli


Poppei nigdy za wiele!


Neron, Seneka i Poppea przygotowują ostateczne rozwiązanie problemu Agryppiny. Czy tym razem się powiedzie?


Seneka dyktuje strofy dla potomności


Poppea Forever!


Na imprezach u Nerona czas mija jak z bicza strzelił!


Triumf artysty

2 komentarze: