6 lipca 2010

The Violent Man Who Attacked 13 People (1978) - Do trzynastu razy sztuka!


Kôji Wakamatsu, czołowy przedstawiciel radykalnego odłamu japońskiego przemysłu filmowego, postawił tym razem na minimalizm. Zrezygnował ze wszystkiego, co stanowiło jego znak rozpoznawczy. W Jûsan-nin renzoku bôkôma nie uświadczymy panoramy, kunsztownej kompozycji kadru, wysmakowanych zdjęć, eksperymentów z formą. Zapewne te wszystkie smaczki nie pasowałyby do surowej historii "brutalnego człowieka, który zaatakował 13 osób". Oryginalny japoński tytuł jest bardzo rzeczowy, choć wymaga uzupełnienia: "zaatakował, zgwałcił i zastrzelił".

13 napaści to wynik wręcz niebywały, jeśli przyjrzeć się bliżej atakującemu. Zamiast demonicznej figury pokroju Antona Chigurha (No Country For Old Men), paraduje przed nami grubasek o tępym obliczu. Zapewne w niepozornej powierzchowności leży tajemnica jego skuteczności. Nikt nie podejrzewa, że taki ćwierćinteligent w szelkach zdolny jest do wyrządzenia komuś krzywdy. Tymczasem gwałcenie i mordowanie to dla niego chleb powszedni. A także jedyne zajęcie, nie sprawiające mu zresztą jakiejś większej przyjemności. Jak na rasowego psychopatę przystało, grubasek pozbawiony jest moralnego kompasu. Nie odróżnia dobra od zła, nie stać go na głębszą refleksję, zaś jedyna emocja, jaka może odczuwać, to gniew, który natychmiast znajduje ujście w brutalnych czynach.

Wakamatsu pozostaje enigmatyczny w prezentacji odrażającego bohatera. Nie wiemy, skąd się wziął i co mogło go aż tak skrzywić. Nic nie zostaje natomiast oszczędzone widzowi, gdy przychodzi do ukazywania popełnianych zbrodni. Właściwie to jedyna rzecz, na jakiej skupia się film, sekwencja za sekwencją. Zmienną stanowi tylko lokalizacja, gdyż grubasowi obojętne jest, gdzie gwałci i morduje. Dzięki tej swoistej ekonomiczności w przeciągu niecałej godziny projekcji udaje się pokazać każdą z trzynastu napaści. Wieńczy je zaś krwawy koniec samego oprawcy, którego kosi serią z karabinu tajemniczy mężczyzna. Czyżby obywatel, który w obliczu bezsilności policji wziął sprawy we własne ręce? A może po prostu kolejny psychopata?

Nie po raz pierwszy reżyser porusza równie drastyczną tematykę, kłania się jego Violated Angels (1967), inspirowany wyczynami autentycznego psychopaty. Nihilizm, atrofia uczuć, seksualna przemoc - to chleb powszedni w filmach Wakamatsu. Tym razem jednak podane całkowicie wprost, z pominięciem rozbudowanej fabuły i formalnej rafinady (jej odległym echem jest pojawiający się na ścieżce dźwiękowej saksofon). Choć scen erotycznych nie brakuje, celem filmu z całą pewnością nie jest podniecenie widza, lecz silny cios w jego splot nerwowy. Bez kompromisów, bez półśrodków, również bez próby usprawiedliwienia. Zostaje wyłącznie werystyczny opis potworności, jakich może dopuścić się zaburzona jednostka. W efekcie zamiast gustownie przyrządzonego dania otrzymujemy kawał surowego mięcha, prawdziwie mizantropijne dzieło, którego zadaniem jest oburzać, szokować i zniesmaczać.. Przez dziesiątki lat skazane na niebyt, całkiem niedawno ponownie ujrzało światło dzienne za sprawą edycji DVD. Dobrze się stało, gdyż nie straciło ono niczego ze swej siły uderzeniowej i ma szansę znokautować kolejne pokolenie widzów.

Kadry. Przyznaję bez bicia: pięć ofiar pominąłem...

Psycho!



Ofiara #1



Ofiara #2



Ofiara #5
(jest problem z chronologią, bo zabita zostaje później...)



Ofiara #8



Ofiary #9 i #10



Ofiara #11



Ofiara #12



Saksofonista - on dla odmiany nie ginie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz