Taką to mantrę, skądinąd bardzo sympatyczną, powtarza w filmie The Pumaman aztecki kapłan Vadinho, jednak sam przebieg akcji wyraźnie jej przeczy. Weźmy takiego Tony'ego Farmsa (Walter George Alton). Chciał być tylko zwyczajnym profesorem (bądź profesorem zwyczajnym). Tymczasem wyrokiem losu stał się superherosem, na którego barkach spoczywa dobro całego świata. Pogromcą wszelkiego zła, obrońcą uciśnionych. Jednym słowem, Człowiekiem Pumą!
Farms odkrył swe prawdziwe powołanie rychło w czas, ziemi zagraża bowiem olbrzymie niebezpieczeństwo. Oto szalony naukowiec, złowieszczy Kobras (Donald Pleasence), dostał w swe ręce Złotą Maskę. W nieodpowiednich rękach ów święty aztecki relikt może stać się śmiertelnie groźny. Każdy, kto go założy, posiądzie moc narzucania swojej woli innym. Świadomy możliwości Maski Kobras wiąże z nią wielkie plany: zamierza podbić świat! Złoczyńcy sen z powiek spędza jednak stara aztecka przepowiednia, głosząca: "Ktokolwiek naruszy spokój Złotej Maski, tego spotka śmierć z ręki potomka Bogów, Człowieka Pumy!".
Rezolutny Kobras nie zamierza czekać, aż dopadnie go Człowiek Puma. Postanawia wyeliminować wszystkich potencjalnych kandydatów do tego tytułu. Kto się kwalifikuje? Tego niestety film nam nie wyjaśnia ani w tym momencie, ani później. Pozostaje nam zaufać instynktowi Kobrasa, który najwyraźniej wie najlepiej, udowadniając tym samym, że należy mu się tytuł Geniusza Zła. Siepacze Kobrasa rozpoczynają akcję wyrzucania młodych mężczyzn przez okna. Jeśli jakiemuś uda się przeżyć, bez wątpienia będzie to Człowiek Puma!
Gdy zaczyna się ta masowa defenestracja, Tony Farms nie jest jeszcze świadomy swojego daru. Zanadto zajmuje go błyskotliwa kariera na uniwersytecie: pomimo wyraźnie młodego wieku może się już pochwalić poważnym tytułem naukowym. Lecz nie profesura jest jego przeznaczeniem, a peleryna superbohatera. Uświadamia mu to aztecki kapłan Vadinho (Miguel Ángel Fuentes, aktor o charakterystycznych indiańskich rysach, najlepiej znany z Fitzcarraldo Wernera Herzoga). Co ciekawe, stosuje tę samą technikę, co zbiry Kobrasa: na "dzień dobry" wyrzuca naszego bohatera przez okno. Widocznie jest to jedyny sposób na weryfikację personaliów Człowieka Pumy. Tony przechodzi ją bezbłędnie, wzbijając się do lotu. Wkrótce wychodzą na jaw inne jego umiejętności, np. nadludzka siła w kończynach, telekineza i teleportacja.
Bohater nie jest tym wszystkim zachwycony. I nic dziwnego. Każde dziecko wie, że "wielka moc to wielka odpowiedzialność", tymczasem nasz profesor wolałby posiedzieć w bibliotece, a wieczorami zapraszać na randki uroczą Jane Dobson (Sydne Rome). Paradoksalnie, to właśnie ze względu na nią Tony przezwycięża swe wątpliwości. Piękna Jane wpadła w oko również Kobrasowi, który zmanipulował jej wolę za pomocą Maski. Farms i Vadinho śpieszą niewiaście na ratunek! Zanim dojdzie do pierwszej konfrontacji z Kobrasem, kapłan ofiarowuje Tony'emu magiczny pas, który zmienia strój bohatera na bardziej odpowiedni. Powiewająca na wietrze peleryna, obcisłe rajtuzy i złote logo na piersi - tak właśnie każdy szanujący się Człowiek Puma wyglądać powinien. A czy jego supermoce i superstrój wystarczą, by pokrzyżować plany diabolicznie inteligentnego megalomana, będącego w posiadaniu Złotej Maski?!?
W miarę rozwoju akcji robi się jeszcze ciekawiej, jednak w tym miejscu powinniśmy zaprzestać streszczania. A nuż powyższy opis zachęci kogoś po sięgnięcia po tę mało znaną produkcję? Nie psujmy przyjemności potencjalnym widzom. Co więcej, powstrzymamy też naturalne ciągoty do wytykania filmowi wad. Nie tym razem! Stwierdzenie, że Człowiek Puma to film zły, jest przecież czystym truizmem. Właściwie już od momentu powstania przynależał do kategorii "so bad it's good". Produkcji niemiłosiernie kiepskich, do których wraca się jednak wielokrotnie, niczym do najzabawniejszych komedii. Dla specyficznego grona odbiorców tytuły takie jak Pumaman czy Ninja Champion są prawdziwą gratką. Niskie oceny, jakie otrzymują w przeróżnych zestawieniach, tylko zachęcają amatorów, wytrwale poszukujących właśnie dzieł najgorszych z najgorszych. Oczywiście nie każdy nieudany twór kinematografii może liczyć na kultowy status. Chybiony film artystyczny ma tutaj raczej marne szanse (chyba że odznacza się monstrualnych rozmiarów pretensjonalnością). Natomiast rażąco kiepski film gatunkowy - western, horror, erotyk bądź sensacyjniak - a i owszem!
Pumaman należy jeszcze do innej kategorii, mianowicie adaptacji komiksów superbohaterskich. Pomysłodawcami idei współczesnych herosów są twórcy amerykańscy i nikogo nie powinien dziwić fakt, że epicentrum tego typu filmów jest Hollywood, dysponujące również najodpowiedniejszym dla nich budżetem. Fabryka Snów od kilkudziesięciu lat wyznacza standardy opowieści o superbohaterach, którym przynajmniej pod względem kosztowności produkcji bardzo trudno dorównać. Nie potrafią tego największe europejskie studia, a co dopiero mówić o rozmaitych lokalnych kinematografiach, które przecież również chciałyby mieć swojego herosa. Dysponujący minimalnym budżetem włoscy twórcy Pumaman byli na przegranej pozycji już na starcie. Przy świecącej w tym samym okresie triumfy drugiej części Supermana przygody Człowieka Pumy wyglądają wręcz na amatorski projekt fanowski (pomimo udziału samego Donalda Pleasence, pamiętnego Blofelda z Żyje się tylko dwa razy). Być może właśnie w tych kategoriach powinno się Pumę odbierać? Wszak dziełom amatorów przebacza się wiele, o ile z ich prac przebija entuzjazm. A akurat tego filmowi Alberto De Martino odmówić nie sposób. Wyraźnie widać, że wszyscy obecni na planie mieli niezły ubaw, bo czy przy tak absurdalnym scenariuszu da się zachować powagę? Szczerze wątpię, by koncept Człowieka Pumy przełknęli nawet Amerykanie, od dziecka wychowywani na przygodach ludzi-nietoperzy i ludzi-pająków.
Od zapomnienia Człowieka Pumę ocalił Mystery Science Theater 3000. Cieszący się w Ameryce kultowym statusem program zasłynął z wygrzebywania spod ziemi rozmaitych kiepskich filmów. Przyznam, że jego ogromna popularność nieco mnie dziwi. Formuła MST3K polega bowiem na oglądaniu danego filmu przez prowadzących, którzy bez wytchnienia komentują wszystko, co dzieje się na ekranie. Pomijając fakt, że ich uwagi nie są zanadto błyskotliwe, sama idea głośnych rozmów podczas seansu napawa mnie oburzeniem. Doprawdy, jeśli uznaję film za zabawny w swej nieporadności, mogę roześmiać się samodzielnie, nie potrzebuję do tego zachęty pod postacią "dowcipnych" komentarzy. Twórcy MSt3K najwyraźniej traktują amerykańskich widzów jak głupków, którzy bez ich pomocy mogliby pomylić Człowieka Pumę z Gwiezdnymi Wojnami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz