Przekleństwo Frankensteina, Erotyczne przygody Frankensteina, Erotyczne obrzędy Frankensteina - pod takimi właśnie tytułami ukrywa się film, będący zapewne najbardziej ekscentryczną (choć raczej nie najbardziej erotyczną, ukazało się już całkiem sporo "gorących" Frankensteinów)) i najmniej kanoniczną adaptacją powieści Mary Shelley. Z oryginalnej fabuły ostał się tylko sam doktor wraz ze swym monstrum, obydwaj zresztą zmienieni nie do poznania. Reszta to już licentia poetica Jessa Franco. W zależności od naszego stosunku do tego pracowitego, acz bardzo nierównego reżysera, możemy uznać The Erotic Rites of Frankenstein (zdecydowanie najbardziej atrakcyjny tytuł, dlatego będziemy się go trzymać) za profanację świętości, bądź też sugestywną wariację na temat.
Film to diablo trudny do streszczenia, przypomina bowiem koszmarny majak, w którym zdarzenia nie zawsze mają swe logiczne kontinuum. Spróbujmy jednak, nie ręcząc do końca za wiarygodność tej interpretacji. Doktora Frankensteina (Dennis Price) poznajemy jako schorowanego starca, podtrzymywanego przy życiu dzięki kroplówce. Jego przypominające robota, stalowe monstrum (Fernando Bilbao) ma się dobrze, lecz inteligencją nie grzeszy, staje się więc łatwym celem dla silniejszej osobowości. Jest nią mag Cagliostro (Howard Vernon), wcielenie zła, pragnące stworzyć podległą sobie rasę nadludzi. Jak dotąd owocem jego eksperymentów jest Melissa (Anne Libert) - drapieżna kobieta ptak. Twór nie do końca doskonały, bo ślepy, zarazem trudno odmówić mu skuteczności. Melissa i monstrum porywają dorodną hrabinę Orloff (Britt Nichols). Ożywione przez Cagliostro zombie hrabiny (biedaczka zostaje bowiem błyskawicznie skrócona o głowę) ma wydać na świat nową rasę poprzez spółkowanie z potworem. Tytułowi musi stać się zadość - rozpoczynają się erotyczne gody Frankensteina! Przyglądają się im podekscytowane hordy demonów, przywołane przez Cagliostro z samego piekła.
Postacią Frankensteina Jess Franco zainteresował się już wcześniej. Dracula Contra Frankenstein (1972) nie był jednak sukcesem pod żadnym względem. Niedbale i bez pomysłu nakręcony, okazał się wyjątkowym nudziarstwem, co w przypadku autora exploitation jest właściwie grzechem śmiertelnym (wypominanym mu do dziś). Niepowodzenie zdopingowało Franco do ponownego podjęcia tematu jeszcze w tym samym roku. Obsada i lokalizacje pozostały te same, natomiast scenariusz uległ daleko idącym przemianom, dryfując w stronę surrealizmu. Nie mogło zabraknąć erotyki, jak zwykle u Franco dosadnej i perwersyjnej. Najpełniej dochodzi do głosu w scenie, kiedy monstrum smaga biczem skrępowaną parę, dla której choćby chwilowa utrata równowagi oznacza pewną śmierć, jako że podłoga naszpikowana jest kolcami! Trudno oprzeć się wrażeniu, że niezależnie od tematu, jakiego Franco się podejmuje, w ostatecznym rozrachunku i tak wychodzi mu wariacja na temat twórczości Markiza De Sade. Nie potrafi, a zapewne również nie chce, uwolnić się od jego wpływu, nawet wtedy, gdy za oficjalną patronkę ma romantyczkę Mary Shelley.
Jak na ironię, postaci na pozór najistotniejsze, mianowicie Frankenstein i jego potwór, pełnią w fabule dość podrzędną funkcję. Ich głównym zadaniem jest zmylenie potencjalnych widzów, którzy w swojej naiwności uwierzyli, że obejrzą adaptację Mary Shelley. Tymczasem dane im będzie zmierzyć się z tworami obsesyjnej wyobraźni, wyjątkowo tutaj rozpasanej. Już półnagie monstrum z imponującym torsem, przypominające bardziej bywalca siłowni niż poskładanego z trupów, powinno skutecznie wystraszyć purystów. Jeszcze bardziej intrygujące okazują się dwa czarne charaktery: Cagliostro (Howard Vernon z kozią bródką, zdecydowanie lepiej odnajdujący się w roli złowieszczego maga niż hrabiego Draculi) oraz drapieżna Melissa, rozszarpująca swych kochanków na strzępy. Sugestywność obydwojga zapewnia im poczesne miejsce w niezwykle bogatym katalogu filmowych kreatur Jesusa Franco.
Warto zobaczyć The Erotic Rites of Frankenstein przede wszystkim dla delirycznego szaleństwa, którym jest przepełniony. To również świadectwo talentu reżysera, który prazy minimalnym budżecie potrafił wykreować obrazy sugestywne, głęboko zapadające w pamięć. Pewnym utrudnieniem dla kolekcjonerów jest funkcjonowanie na rynku kilku wersji filmu, przy czym nie chodzi tu wyłącznie o kwestie cenzuralne. Udało mi się zobaczyć dwie i doprawdy trudno ustalić, która jest "kanoniczna". Pierwsza, trwająca 70 minut, zawiera całkiem sporo scen, w których aktorki prezentują swoje wdzięki. Druga, o 10 minut dłuższa, została wykastrowana ze wszelkiej nagości, do minimum skrócono również pożeranie przez Mellissę zakutego w kajdany mężczyzny. Na pociechę dodano poboczny wątek Cyganki Esmeraldy (Lina Romay), który jednak prowadzi donikąd. Znając metody pracy reżysera, należy przypuszczać, że istnieje również wersja XXX, na potrzeby której dokręcono kilka ostrych scen z udziałem dublerów - regularnych aktorów porno. Tak więc już pod względem czysto formalnym ten, jak wiele innych filmów Jessa Franco, ma w sobie coś z monstrum doktora Frankensteina.
Post scriptum dla ciekawskich, czyli kilka screenów z nieocenzurowanej wersji, dostępnej wyłącznie na starych kasetach video. Mimo koszmarnej jakości obrazu, robi ona znacznie większe wrażenie. Któż bowiem nie chciałby zobaczyć nagich niewolnic Cagliostro bądź przepięknej Britt Nichols nieśpiesznie zakładającej koszulę nocną (w wersji nr 2 przebiera się zanadto dyskretnie). Również najsłynniejsza sekwencja filmu prezentuje się zupełnie inaczej, gdy torturowani przez monstrum nie mają na sobie bielizny!
Link IMDb: http://www.imdb.com/title/tt0068559/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz