Ken Russell to reżyser o niezwykłej wyobraźni wizualnej. Chciałoby się napisać "nieposkromionej", lecz ze słów samego artysty wynika, że bardzo często ograniczali go producenci. Co by się stało, gdyby się od nich uwolnił? Odpowiedzi dostarcza "Upadek Wszy Usherów" (2002), nakręcony w domowym zaciszu, z udziałem rodziny i grona najbliższych przyjaciół. Całość powstała przy minimalnym nakładzie kosztów.
Russell najwyraźniej cieszy się jak dziecko z odzyskanej artystycznej wolności. Widać to po jego roli, groteskowego Doktora Calihariego, wypowiadającego absurdalne kwestie z koszmarnym niemieckim akcentem. Absurdalny i groteskowy jest zresztą cały film. Za pretekst do serii dziwacznych obrazów posłużyła szczątkowa fabuła, będąca uwspółcześnioną trawestacją najsłynniejszych opowieści niesamowitych Edgara Allana Poe. Usher jest tutaj gwiazdą rocka, trafiającym do kliniki psychiatrycznej po śmierci ukochanej, Annabelle Lee. Jeśli w momencie rozpoczęcia kuracji jego stan był niestabilny, to po pobycie w klinice, prowadzonej przez znanego z niekonwencjonalnych metod doktora Calihariego, mógł się tylko pogorszyć.
Prawdę mówiąc, trudno mi przypomnieć sobie przebieg akcji, jest ona zbyt zwariowana. W pamięci zostają same obrazy oraz muzyka. Odtwarzający rolę Ushera James Johnston jest gwiazdą rocka również poza ekranem, liderem grupy GALLON DRUNK. W filmie Russella wyraźnie parodiuje... Nicka Cave'a. Czasami trudno uwierzyć, że pojawiających się w "The Fall of the Louse of Usher" mrocznych songów nie podpisał sam Krwawy Australijczyk. Ba, nawet ukochana Ushera, Annabell Lee (Emma Millions) do złudzenia przypomina P.J. Harvey (wieloletnią dziewczynę Cave'a)!
Czy jest to dobry surrealistyczny film? Nie do końca. Zachwycony swobodą twórczą Russell umieścił w filmie wszystkie pomysły, jakie przychodziły mu do głowy. Są wśród nich zarówno perły, jak i wieprze (czytaj: rzeczy całkiem nieudane, niesmaczne i nieśmieszne). Ilość nie zawsze przechodzi tu w jakość. Największym mankamentem jest jednak użycie kamery cyfrowej. Nadaje się ona wyłącznie dla początkujących filmowców, których nie stać na profesjonalny sprzęt, oraz niektórych dokumentalistów, usiłujących zarejestrować "ochłapy życia". Do kina kreacyjnego cyfrówka pasuje zaś jak pięść do nosa. Świadczy o tym chociażby kompletnie niestrawne "Inland Empire". Russell poradził sobie zdecydowanie lepiej niż Lynch, lecz i tak podczas oglądania jego domowej produkcji chwyta za serce żal, że nie wykorzystał całego potencjału swej barokowej wyobraźni. Tym razem nie za sprawą wrednych producentów, lecz naturalnych ograniczeń kamery cyfrowej.
PS: Film doczekał się wyłącznie limitowanej edycji DVD i zdobycie legalnej kopii jest obecnie nie lada wyczynem.
Link IMDb: http://www.imdb.com/title/tt0268295/
Czy jest to dobry surrealistyczny film? Nie do końca. Zachwycony swobodą twórczą Russell umieścił w filmie wszystkie pomysły, jakie przychodziły mu do głowy. Są wśród nich zarówno perły, jak i wieprze (czytaj: rzeczy całkiem nieudane, niesmaczne i nieśmieszne). Ilość nie zawsze przechodzi tu w jakość. Największym mankamentem jest jednak użycie kamery cyfrowej.
OdpowiedzUsuń