
Czwarty tom Funky’ego Kovala zapowiadany był od tak dawna, że chyba nawet najbardziej wytrwali fani dali za wygraną i pogodzili się, że ten legendarny komiks już na zawsze pozostanie Trylogią, której zakończenie pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi. Zresztą otwarty finał niekoniecznie musi być czymś złym, czasami wręcz nobilituje dzieło, dodając mu głębi i tajemniczości. Najlepiej świadczy o tym ostatni odcinek Twin Peaks, który w zamierzeniu miał być zaledwie emocjonującą zapowiedzią kolejnej serii, której jednak nigdy nie było dane powstać. Wydawało się, że podobnie stanie się z Kovalem. Już na trzeci album przyszło czekać nad wyraz długo, bo ponad pięć lat. To szmat czasu, zwłaszcza że według niepisanego prawa albumowe odcinki danej serii powinno dzielić nie więcej niż 12 miesięcy odstępu, aby czytelnicy nie zdążyli zapomnieć, o czym opowiadała. Polski rynek był oczywiście anomalią, gdzie skrajnie wyposzczony odbiorca nie miał prawa wybrzydzać, mógł tylko dziękować twórcom, że po upływie tylu lat chciało im się wracać na stare śmieci. Tym niemniej właśnie wtedy pojawiły się dość wyraźne głosy, że to już nie ta jakość, a twórcy powinni dać sobie spokój. Można było odnieść wrażenie, że fala krytyki ostatecznie zniechęciła Bogusława Polcha i Macieja Parowskiego do zabawy w political sience-fiction, dlatego też porzucili ją na rzecz „wiedźmińskiej” fantasy.
Tymczasem okazuje się, że idea czwartego albumu nigdy nie umarła, a jeno drzemała, czekając z przebudzeniem na odpowiedni moment. Przez chwilę wydawało się, że będzie nim przygotowana przez Egmont reedycja serii, w której oprócz trzech klasycznych albumów znalazły się trzy plansze planowanej kontynuacji. Autorzy nie poszli wówczas za ciosem, co tłumaczyłem sobie szkicowością owych plansz, nijak mających się do precyzji Trylogii (tak, również Wbrew sobie, krytykowanej trzeciej odsłony). Skutecznym impulsem okazało się dopiero zakupienie przez Hollywood praw do ekranizacji Funky Kovala. Zainteresowanie amerykańskiego przemysłu filmowego jest niewątpliwym sukcesem polskiego komiksu, niezależnie od tego, ile z pierwowzoru pozostanie w gotowym obrazie (zapewne tyle, co w Dylan Dogu, czyli sam tytuł). Zmobilizowani do pracy Parowski i Polch postanowili wreszcie dopowiedzieć dalsze losy dzielnego agenta agencji Universs. Efekty ich pracy możemy oglądać od października 2010 roku w formie odcinków, zamieszczanych w czasopiśmie Nowa Fantastyka.

Mój niepokój wzbudziła już tzw. „cisza w eterze”. Tak wyczekiwanej kontynuacji powinien towarzyszyć medialny szum i opinie czołowych krytyków komiksu, np. jakiś przekrojowy felieton Jerzego Szyłaka. Internet powinien stać się miejscem zażartej dyskusji zwolenników i przeciwników albumu, toczącej się na łamach wszystkich komiksowych portali i grup dyskusyjnych! Tymczasem nic z tego. Wytrwałe poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów. Nie natknąłem się choćby na jedną opinię na temat publikowanych w Nowej Fantastyce materiałów, co dopiero mówić o dyskusji. Czyżby N. F. spadła do roli marginalnego pisma o ograniczonym zasięgu, czytanego wyłącznie przez ludzi starej daty, którym brak czasu nie pozwala na udzielanie się w Internecie? Trudno byłoby uwierzyć w coś takiego, ale jeszcze trudniej w to, że wysiłki naszych klasyków komiksu nikogo już nie obchodzą, a sam Funky stał się reliktem minionej epoki. Ale tak przecież nie jest, skoro funkcjonuje nawet oficjalna strona serii, regularnie informująca o fanowskich spotkaniach z Polchem oraz postępach prac nad ekranizacją. Tymczasem o publikacji czwartego albumu w odcinkach zaledwie coś tam się niewyraźnie przebąkuje. Może więc wszyscy wstrzymują się z komentarzami do wydania albumowego, które według zapowiedzi powinno ujrzeć światło dzienne pod koniec tego roku? Przecież jeszcze nie wszystkie odcinki się ukazały, co teoretycznie uniemożliwia kompleksowe spojrzenie.

Jako osobnik niecierpliwy z natury nie mogłem czekać, aż Wrogie przejęcie, bo tak właśnie brzmi tytuł czwartej odsłony Kovala, zawita do sklepów. Natychmiast po otrzymaniu informacji o jej istnieniu sięgnąłem po Nową Fantastykę. Przeczytałem sześć odcinków, choć na dzień dzisiejszy dostępnych jest więcej, bodajże osiem. Jak się okazało, była to najcięższa komiksowa lektura w całym moim życiu! Mocno powiedziane, zważywszy na fakt, że za czasów młodości nie ominęły mnie takie obrazkowe zakalce jak Wirus czy Szwedzka intryga/Złowrogi półksiężyc. Owe niesławne tytuły były jednak wypocinami nieznanych twórców, których publikację umożliwił okres kompletnego chaosu, towarzyszący przemianie ustrojowej. W przypadku Wrogiego przejęcia mamy natomiast do czynienia z czymś znacznie bardziej przerażającym, mianowicie całkowitą zapaścią błyskotliwych niegdyś artystów. Czwarty Funky stawia pod znakiem zapytania już nie stan kondycji twórczej, ten bowiem objawia się z całą wyrazistością, lecz wręcz ich zdrowie psychiczne. Wydaje się, że nikt przy zdrowych zmysłach nie skierowałby do druku tak złego materiału.

Czy czegoś podobnego można się było spodziewać? Po jako takim ochłonięciu z przykrością muszę stwierdzić, że tak. Przede wszystkim należało potraktować zaprezentowane w 2003 roku plansze jako wskaźnik aktualnych możliwości graficznych Bogusława Polcha. Pełen dobrej woli uznałem je za wypadek przy pracy, chwilowy spadek formy, tymczasem prawda jest nieubłagana: Twórca Ekspedycji od ponad dekady nie narysował żadnego komiksu, w związku z czym zupełnie zapomniał, jak to się robi i teraz w bólach opanowuje się tę trudną sztukę od nowa. Obruszałem się na określenie „chałtura”, jakie często padało przy podsumowywaniu jego działalności w charakterze grafika reklamowego. Przecież reklama również może być sztuką, a Polch dowiódł, że do perfekcji opanował sztukę skrótu graficznego (vide okładki Wiedźmina dla wydawnictwa Supernova). Obecnie skłonny jestem przyznać rację malkontentom. Cokolwiek Polch tworzył przez te wszystkie lata, z pewnością nie było sztuką wysokich lotów, skoro zaowocowało tak wielką katastrofą jak Wrogie przejęcie. Brzydka i nieczytelna grafika, niechlujny układ kadrów, bohaterowie wyglądający niczym karykatury wykonane ręką amatora… Całkiem nieoczekiwanie jedyną postacią, która zachowała swe dawne oblicze, jest miss Lilly Rye. Ponieważ jednak została uśmiercona w poprzednim albumie, pojawia się wyłącznie w charakterze wizji sennej, na przestrzeni trzech lub czterech kadrów. Zdecydowanie za krótko, by uratować komiks.

Wydawałoby się, że nic gorszego od fuszerki Polcha nie może nas spotkać, tymczasem dzielnie sekunduje jej niewydarzony scenariusz Macieja Parowskiego. W tym wypadku zwiastunem nieszczęścia był wywiad, w którym Parowski oznajmił, że nie zamierza pisać banalnej linearnej kontynuacji, lecz zaproponować coś zupełnie nowego, "świeżego". Nie wiem, co takiego złego w tradycyjnej fabule, zwłaszcza gdy jest dobrze poprowadzona. Scenarzysta w każdym razie dał wyraźnie do zrozumienia, że nie interesują go zanadto dalsze losy wymyślonego niegdyś bohatera, miałby natomiast ochotę odrobinę poeksperymentować jego kosztem. Słowo stało się ciałem (tzn. koślawą grafiką) i zamiast wyjaśnienia nurtujących nas od kilkunastu lat zagadek dostajemy ciąg "pojechanych", pozbawionych sensu i wyraźnej puenty scenek, które po 20 stronach okazują się snem zamroczonego narkozą Kovala. Przebudzenie bohatera niewiele zresztą zmienia, narracja w dalszym ciągu demonstracyjnie odrzuca logikę i związki przyczynowo-skutkowe. Intencje autora dość szybko ujawniają nachalne odniesienia do Internetu, komputerów, tudzież innych technicznych nowinek. Pokręcona fabuła ma oddawać współczesną mentalność użytkownika sieci, przyswajającego informacje w sposób chaotyczny i pośpieszny. Jacek Parowski wydaje się podzielać poglądy głoszone przez Petera Greenawaya, głoszącego rychłą śmierć narracji i proponującego w jej miejsce audiowizualny, najlepiej trójwymiarowy happening. Czy mają rację? Ich nieudane eksperymenty świadczą raczej o tym, że w dalszym ciągu najlepiej sprawdza się „banalna”, tradycyjna fabuła. I po co było wciągać w ten marnej próby postmodernizm Funky’ego, największą legendę polskiego komiksu? Z pewnością nikomu nie wyszło to na zdrowie.

Niedobrze na stare lata zamieniać się na siłę w wielkiego awangardzistę. Artystom starej daty znacznie lepiej wychodzi szlachetny akademizm. A jeśli również na to braknie już talentu i sił, lepiej przejść na zasłużoną emeryturę. Nigdy nie przypuszczałem, że stanę się pierwszym, który otwarcie apeluje o porzucenie zamiaru opublikowania kontynuacji Funky Kovala w formie albumu! Wypuszczenie go na rynek tylko ośmieszy autorów, a wydawnictwu przyniesie olbrzymie straty. Może również zrazić młodych czytelników do reszty serii. Naprawdę nie warto. Podejrzewam, że podobnego zdania jest większość zainteresowanych, która woli jednak zachować milczenie, by nie urazić naszych kochanych weteranów. Zawsze jednak znajdzie się osoba, która nie może wytrzymać i musi sobie ponarzekać. Cóż, tym razem padło właśnie na mnie.
