31 stycznia 2009

Ninja Champion (1985) - Rozkosze recyclingu

Największa popularność ninja przypada na lata 80te. Dzięki upowszechnieniu odtwarzaczy VHS zamaskowani wojownicy zagościli w domach europejskich i amerykańskich miłośników kina akcji. Zapotrzebowanie na kolejne odsłony kina sztuk walki było tak duże, że wkrótce nie wystarczały nawet importowane w ogromnych ilościach produkcje azjatyckie. Zachodni aktorzy musieli pójść w ślady japońskich kolegów po fachu, przywdziewając twarzowe kostiumy ninja. Niektórzy, jak Michael Dudikoff (American Ninja, 1985), czuli się w nich całkiem dobrze. Inni radzili sobie ździebko gorzej, czego najlepszym przykładem Franco Nero, weteran spaghetti westernów, wyraźnie męczący się w zbyt obcisłym wdzianku (Wejście Ninja, 1981).

Regularnym dostawcą kolejnych eposów o ninjach stał się Godfrey Ho, reżyser z Hong Kongu. Na przestrzeni niecałych 10 lat wypuścił na rynek około 40 filmów o wiele mówiących tytułach: Ninja in the Killing Fields, Ninja Terminator, Ninja Masters of Death, Ninja Thunderbolt, The Ultimate Ninja, Ninja the Protector, The Ninja Squad, Ninja Fantasy... Tak imponujący dorobek stawia go na równi z najpracowitszymi reżyserami wszechczasów, Hiszpanem Jesusem Franco i Japończykiem Takashim Miikem. Zaś pod względem jednorodności stylistycznej Ho bije obu tych panów na głowę. Wszak Miike nie realizował wyłącznie filmów o yakuzie, a i Franco podejmował różne tematy (choć niezmiennie podszyte erotyką). Tymczasem twórcę z Hong Kongu interesowali tylko i wyłącznie ninja, nic więcej!

Wszystko pięknie, lecz obeznanym z filmowym rzemiosłem nasuwać się musi pytanie o jakość tak obficie płodzonych obrazów. Czy można zachować choćby przyzwoity poziom przy kręceniu np. 7 filmów rocznie? W przypadku Godfreya Ho pytanie okazuje się bezzasadne, a to ze względu na wyjątkowość stosowanej przezeń metody twórczej. Otóż Ho wykupywał z wytwórni Hong Kongu rozmaite nieukończone obrazy akcji, odpowiednio je montując i dubbingując na angielski. Od siebie dodawał wyłącznie parę sekwencji z udziałem ninja. Rzecz jasna pierwotna akcja filmów nie miała nic wspólnego z akrobacjami zamaskowanych wojowników, lecz od czego montaż i dubbing? Na tym zresztą nie koniec, gdyż nakręcone raz sceny walk potrafiły pojawić się w kilku kolejnych obrazach reżysera. Metoda zarazem ekonomiczna i całkowicie sprzeczna z etyką filmowca. Jednak czy mamy prawo oczekiwać jej od filmów produkowanych masowo na rynek video? Pomimo wszystkich swych niedostatków, dostarczały one odbiorcy dokładnie tego, czego oczekiwał.

"- Kto to jest? - Agent Interpolu. Bada tę sprawę. - Mam nadzieję, że odnajdę go jako pierwszy. Nigdy dotąd nie zabiłem agenta Interpolu. Hahahaha!"

Idealnym przykładem ukochanej przez Ho techniki "cut and paste" jest Ninja Champion (1985). Do sensacyjnego filmu z Hong Kongu, który mógłby być kolejnym pierwowzorem Kill Billa, dołączone zostały sekwencje z amerykańskimi aktorami w odpowiednich kostiumach. Tytułowym championem jest Donald (Bruce Baron), agent Interpolu, badający sprawę azjatyckich handlarzy narkotyków. W regularnych odstępach czasu ma on możliwość popisania się swoimi wyjątkowymi umiejętnościami, musi bowiem stawić czoło wyszkolonym zabójcom, nasłanym przez swojego śmiertelnego wroga, Maurycego. Podczas gdy na amerykańskiej ziemi Donald dzielnie pokonuje kolejnych przeciwników, właściwa akcja rozwija się w Hong Kongu.

Piękna Rose zostaje brutalnie zgwałcona w lesie przez trzech mężczyzn w maskach. W wyniku odniesionych obrażeń trafia na oddział intensywnej terapii. Dzięki wyjątkowej determinacji udaje jej się przeżyć i po wyjściu ze szpitala planuje zemstę. Pomimo środków ostrożności, jakie podjęli napastnicy, dziewczyna nie ma żadnych problemów z ich zlokalizowaniem. Tajemnicę wyjaśnia pojawiający się później dialog:
"- Jedna rzecz mnie zastanawia. Jak ona może być taka pewna, że to właśnie ta trójka ją zgwałciła, skoro wszyscy byli zamaskowani? - To kobieca intuicja. Pamiętasz, co mówił o niej nasz trener? Jest jak wewnętrzny głos: 'Nieważne, co mówi prawo. Jestem przekonana, że to ci faceci, którzy mnie zgwałcili. Teraz muszę się zemścić!' To bez znaczenia, że byli w przebraniu. Ona ich nie zapomni!"

Bohaterka bardzo szybko idzie za swym wewnętrznym głosem. Inteligencją i sex-appealem zwabia w śmiertelną pułapkę pierwszego bandziora. Choć jest to mistrz boksu światowej sławy, w konfrontacji z Rose nie ma żadnych szans:
"- Ach, pali mnie! To wino musiało być zatrute! - Nie wino, a moje sutki, ty kretynie!"

Drań nr 2 ginie w mniej wyrafinowany, lecz o wiele krwawszy sposób. W jego zejściu ze świata niepoślednią rolę odgrywają wysokie obcasy. Zresztą w rękach pragnącej zemsty kobiety każdy, nawet najbardziej niewinny przedmiot staje się śmiertelną bronią. Choć Rose nie jest ninją z tytułu, zaradności odmówić jej nie sposób. Niestety, trzeci łajdak okazuje się sprytniejszy i rani dziewczynę nożem. Czy uda jej się ujść z życiem, by dopełnić zemsty?

"- Myśleliście, że wy idioci możecie mnie przechytrzyć? Jeśli tak, to musicie się nauczyć kilku rzeczy. Przede wszystkim, że nie tak łatwo mnie zabić i to się nie zmieni. Nie ważne co zrobicie, będę od was sprytniejsza! Po drugie, że ludzie tacy jak wy muszą zostać ukarani, zanim pójdą do piekła. Zgwałciliście mnie i zachowaliście się w okrutny i odrażający sposób, lecz ja wyrównam rachunki. A wiecie jak? Wyślę was do piekła w towarzystwie tych stworzeń, które najbardziej was przerażają. Tak, wy zdeprawowane łajdaki! Jakąż przyjemność sprawi mi widok was, kąsanych przez jadowite węże! Legowisko węży będzie piekłem dla ciebie, Walter, i je właśnie ci przysyłam! "
Trzeba przyznać, że rozwiązanie fabularne, mimo całego swojego wydumania, robi wrażenie. Na dodatek to jeszcze nie koniec, bowiem po pierwszym finale, w którym wyjaśniają się losy bohaterki i jej prześladowców, czeka nas jeszcze następny, tym razem z Donaldem w roli głównej. Po serii konfrontacji ze złymi mistrzami ninja, które przez cały film uniemożliwiały mu przyjazd do Hong Kongu i udzielenie pomocy Rose (tak jest, tych dwoje nie spotyka się ani razu!), czeka go prawdziwe wyzwanie - pojedynek z Maurycym, nie bez kozery nazywanym Boss Ninja! W trakcie rozgrzewki przed ostateczną konfrontacją Maurycy wyjaśnia Donaldowi piękno swojego planu, w niewiarygodny wręcz sposób łączącego obydwa wątki filmu (zdradzę jedynie, że to właśnie on nakazał zgwałcić Rose). Jak dobrze, że wreszcie wszystko się wyjaśniło! Pozostaje nam tylko podziwiać finałową walkę, mającą miejsce w dość nietypowej lokalizacji: na placu zabaw.

Grono odbiorców filmów Godfreya Ho jest dość wyraźnie określone. Obok najzagorzalszych fanatyków kina kopanego będą to ci wszyscy, którzy potrafią cieszyć się z filmowej tandety. Właśnie dla nich Ninja Champion powinien okazać się prawdziwą ucztą.

Link IMDb: http://www.imdb.com/title/tt0081236/

Downtown - Die nackten Puppen der Unterwelt (1975) - Detektyw Jess Franco na tropie!

Ciekawostka z bogatego dorobku Mister Franco. "Downtown" (1975) to kryminał, w którym reżyser zagrał główną rolę. Wcielił się w Al Pereirę, prywatnego detektywa, którego prześladuje pech. Na zlecenie bogatej klientki wykonuje serię fotek przedstawiających jej męża in fligranti z kochanką. Gdy Al wywiązuje się z zadania, czeka go przykra niespodzianka. Śledzony osobnik zostaje zamordowany, a jego rzekoma małżonka znika. Al staje się głównym podejrzanym w sprawie o zabójstwo. Czy uda mu się oczyścić z zarzutów i rozwiązać kryminalną intrygę?


Streszczenie zapowiada klasycznie mroczny noir, tymczasem kręcony w słonecznym Puerto Rico film cechuje pogodny, zabawowy nastrój. To właściwie komedia z niezbyt rozgarniętym bohaterem, parającym się zupełnie nieodpowiednim dla siebie zawodem. Jesus Franco nie byłby sobą, gdyby nie wzbogacił akcji kilkoma gorącymi scenami. Jakże mogło być inaczej, skoro rolę femme fatale powierzył ponętnej i wiecznie niezaspokojonej Linie Romay? Zazwyczaj tylko dzielnie rejestrował jej miłosne igraszki kamerą filmową. Przy kręceniu "Downtown" zapewne już nie mógł wytrzymać i przyłączył się do zabawy. Jako aktor pojawiał się w swoich filmach dość często, lecz bardzo rzadko w roli głównej, zaś w scenach erotycznych jeszcze rzadziej. Z oczywistych względów - amantem jest raczej żadnym, a na golasa prezentuje się dość pociesznie. Być może dlatego poczekał z rozbierankami aż do realizacji komedii?


W drugiej połowie lat 70. Franco zaangażował się na całego we współpracę z niemieckim producentem Erwinem C. Dietrichem. Na tle typowych dla tego okresu obrazów z gatunku WIP (women in prison), humorystyczna eroteska prezentuje się wyjątkowo sympatycznie. Całkiem prawdopodobne, że "Downtown" było formą relaksu pomiędzy kolejnymi brutalnymi obrazami w stylu "Barbed Wire Dols" i "Women Behind Bars" (oba również z 1975 roku). Jak wszystkie filmy podpisane przez Franco, ten również daleki jest od perfekcji. Jednak jego bezpretensjonalny wdzięk pozwala przymknąć oczy na pewne niedostatki. Zaś za sprawą z rzadka tylko odzianych Liny Romay i jej uroczej przyjaciółki Martine Stedil można się nie tylko pośmiać, ale i podniecić.

Link IMDb: http://www.imdb.com/title/tt0072904/

26 stycznia 2009

Titanic (1943) - Keine Panik auf Titanic

Sporo nakręcono filmów o pierwszym (i zarazem ostatnim) rejsie Titanica, lecz ten jest inny niż pozostałe. Jego oryginalność wiąże się z krajem i datą produkcji: Niemcy, 1943. W państwie totalitarnym i w okresie największej mobilizacji całego narodu kino nie mogło pozostać obojętne i nawet tak "egzotyczny" temat jak brytyjska tragedia z 1912 roku zawierać musiał potężną dawkę propagandy. Jak dużą? Intrygowało mnie to od momentu, w którym o filmie usłyszałem. Wreszcie, po kilku ładnych latach, mogłem się o tym przekonać. Nie sprawdziły się moje najśmielsze przypuszczenia, tzn. zatonięcie statku nie okazało się efektem syjonistycznego spisku. Co więcej, w tej wersji historii pośród pasażerów statku nie ma ani jednego Żyda. Ten brak jest podejrzany. Nasuwa uzasadnione przypuszczenia, że na tym etapie wojny starano się wymazać naród żydowski nie tylko z oblicza ziemi, ale i z pamięci niemieckich obywateli. Niemniej lepsza ta całkowita absencja niż perfidna karykatura, z jakiej kinematografia III Rzeszy słynęła.

Nie, tym razem pod ostrze faszystowskiej propagandy dostali się Brytyjczycy. A konkretnie - arystokracja i finansjera, za nic mająca sobie prostego człowieka. Zgniłym burżujom procenty i profity przesłaniają nie tylko dobro ogółu, ale i zdrowy rozsądek. Najbardziej odrażającym brytyjskim snobem jest Sir Bruce Ismay, prezydent linii White Star, który za wszelką cenę chce pobić dotychczasowy rekord trasy UK-USA. Nakazuje więc kapitanowi maksymalną prędkość, ignorując ostrzeżenia o niebezpieczeństwie, grożącemu statkowi. Skutki tej nieostrożności dobrze znamy z innych filmów o Titanicu. Szalup ratowniczych było za mało, tysiące ludzi zostało skazanych na śmierć w głębinach morza i na niewiele zdało się bohaterstwo marynarzy, którzy próbowali ocalić, kogo się dało.

W niemieckiej wersji wśród ratowników na pierwszy plan wysuwa się jedna postać. Szlachetny pierwszy oficer, który jako pierwszy dostrzegł zagrożenie i z całych sił próbował mu zapobiec. Nikt go jednak nie słuchał, a potem było już za późno... Jest to figura nierozerwalnie związana z filmem katastroficznym. To na nim skupia się sympatia widza (choć kibicujemy również parze kochanków, która obowiązkowo musi się pojawić). Przestrogi bohatera muszą okazać się głosem wołającego na puszczy, inaczej nie byłoby filmu, lecz ma on szansę wykazania się już w trakcie katastrofy . Tak jest i tym razem. Pierwszy oficer rezygnuje z miejsca w szalupie, pomaga kalekom, ratuje od utonięcia małą dziewczynkę, itp. Na szczęście nie straszne mu również lodowate fale oceanu, dlatego też po zatonięciu statku bez problemu dostaje się wpław do najbliższej szalupy. Już w Anglii doprowadza do postawienia przed sądem Sir Bruce'a, faktycznego sprawcy całej tragedii.

Byłby to kolejny typowy szlachetny bohater, gdyby nie jego narodowość. Otóż jest on... Niemcem. Bohaterstwo i mądrość nie są w tym wypadku zaledwie rysem indywidualnym. Podobnie prawy i dzielny jak on jest cały naród niemiecki, cała aryjska rasa! Nie da się ukryć, że taki heros to dla propagandy skarb nie do przecenienia. Mniejsza o to, że musiał zostać wymyślony, gdyż w rzeczywistości nie istniał (Pierwszym oficerem na Titanicu nie był Niemiec Petersen, lecz Brytyjczyk William McMaster Murdoch). Historyczna akuratność to tylko detal, najważniejszy jest emocjonalny wpływ filmu na widza. Z jednej strony podbudowanego wzniosłym przykładem męstwa rodaka, a z drugiej oburzonego korupcją elit Wielkiej Brytanii. Film bowiem kończy się oskarżeniem angielskiego sądownictwa, które pomimo przytłaczających dowodów uniewinnia zbrodniarza Ismaya.

Patrząc z perspektywy czysto filmowej, jest to fachowy film katastroficzny, o bezbłędnej konstrukcji dramaturgicznej, zrealizowany sprawnie i z rozmachem. Spory nakład kosztów może robić wrażenie, zważywszy na to, że w trzecim roku wojny Niemcy miały również inne, bardziej priorytetowe wydatki. Jednak nie tylko Lenin, ale i Goebbels wiedział, że kino jest najważniejszą ze sztuk, dlatego obydwaj nie oszczędzali na propagandzie. Niestety tym właśnie, czyli antybrytyjskim paszkwilem, jest "Titanic" AD 1943. Mniejsze znaczenie ma fakt, że jest to również całkiem przyzwoity filmowy spektakl. Na zawsze już pozostanie okryty niesławą, skazany na "pokątne" oglądanie z DVD (importowanego), tudzież na specjalistycznych przeglądach. .

Link IMDb: http://www.imdb.com/title/tt0036443/

13 stycznia 2009

Addio, fratello crudele (1971) - Niedole braterskiej miłości


Szkoda, że ten ciekawy film jest tak mało znany. Trudno się jednak dziwić. Wierna ekranizacja XVII-wiecznej sztuki Johna Forda mogła zainteresować tylko znawców tematu. Na scenie tragedia "Tis Pity She's A Whore" sprawdza się po dziś dzień. Budzący emocje temat kazirodczej miłości ukazany został w charakterystycznej dla teatru post-elżbietańskiego dosadnej manierze. Historia jest należycie erotyczna i krwawa, choć brakuje jej głębi. Ale czy każdy klasyczny angielski dramaturg musi równać się z Szekspirem?



Młody szlachcic Giovanni (Oliver Tobias) po ukończeniu studiów wraca do rodzinnej posiadłości. Głęboka prowincja, pustki i marazm. Giovanniego jednak nie dopada nuda, a dzieje się tak za sprawą siostry. Annabella (Charlotte Rampling) wyrosła na piękną kobietę, zdolną wzbudzić pożądanie w sercu każdego mężczyzny, brata nie wyłączając. Ona również nie jest obojętna przystojnemu młodzieńcowi. Po przełamaniu początkowych oporów Giovanni i Annabella oddają się kazirodczym uciechom. Idyllę pięknych dwudziestoletnich przerywa pojawienie się tego trzeciego, kandydata do ręki dziewczyny. Jako osóbka rezolutna, Anabella szybko adaptuje się do sytuacji, zdobywając względy Soronza (Fabio Testi). Jest to osobnik wyjątkowo namiętny, co oczywiście ma swoje zalety (w łóżku), lecz i wady, trudno bowiem stwierdzić, do czego zdolny byłby w gniewie. Zwłaszcza dowiedziawszy się o grzechu, jakiego dopuściła się jego przyszła małżonka.



Włoski reżyser Giuseppe Patroni Griffi podszedł do tematu z pietyzmem. Mimo zmienionego tytułu, "Addio, fratello crudele" (tylko w wersji włoskiej, w anglojęzycznej powrócono do oryginalnego) jest wierną adaptacją, w związku z czym w wielu scenach nie udało się uniknąć wrażenia teatralności. Na szczęście ten kameralny dramat historyczny jest pełnoprawnym dziełem filmowym za sprawą doskonałych zdjęć, muzyki Ennio Morricone oraz obsady aktorskiej. Jest na kogo popatrzeć! Przede wszystkim na Charlotte Rampling ("Nocny portier", "Harry Angel"), która po raz kolejny udowodniła, że nie boi się odważnych ról. Chyba w żadnym innym filmie nie wyglądała równie zachwycająco. Partneruje jej dwójka ówczesnych włoskich amantów: Oliver Tobias i Fabio Testi ("Najważniejsze to kochać", "Rewolwer").



Co może zainteresować współczesnego widza w dramacie sprzed kilku wieków? Z pewnością nie głębia i humanistyczne treści, których jest tu równie mało, co w "Tytusie Andronikusie". Analogie do pierwszego dramatu Szekspira nasuwają się same, jako że w obu wypadkach chodzi przede wszystkim o szokowanie. "Tis Pity.." prowokował w XVII wieku poprzez podjęcie tematu tabu. Zresztą incest, zwłaszcza ukazywany zupełnie bez ogródek, nawet dzisiaj nie jest spotykany na każdym kroku. Dlatego też najbardziej usatysfakcjonowani z seansu będą miłośnicy erotyki, sfilmowanej ze smakiem i mocno przyprawionej perwersją. Natomiast wszyscy oczekujący kolejnego po "Tytusie Andronikusie" elżbietańskiego prekursora Grand Guignolu mogą się poczuć lekko znudzeni. Zachęcam ich jednak do cierpliwości. Zostanie ona wynagrodzona w niezwykle sugestywnym finale, kiedy to statyczne, eleganckie kadry ustępują miejsca prawdziwie frenetycznemu spektaklowi, pełnemu wściekłości i wrzasku.



Link IMDb: http://www.imdb.com/title/tt0069678/maindetails

7 stycznia 2009

Borgia, Tom III - Płomienie stosu


"Nie lubię religii – religia zabija naszą planetę. Kościoły zabierają nam pieniądze, księża molestują dzieci. To choroba ludzkości. Ja wierzę w mistycyzm.”
Alejandro Jodorowski


Mistrzowski tandem Jodorowski-Manara prezentuje trzecią już odsłonę komiksowej sagi o Borgiach. Jest to również ich powrót do wielkiej formy, bowiem poprzedni tom, "Władza i grzech", mógł rozczarować zarówno fanów przepięknej kreski Milo Manary, jak i pełnego obrazoburczej inwencji scenariusza Alejandro Jodorowskiego. Można było odnieść przykre wrażenie, że obydwaj panowie stracili zainteresowanie podjętym tematem i kontynuują go z przymusu. Na szczęście przy "Płomieniach stosu" obu artystom powróciło natchnienie i ponownie z wielkim upodobaniem odmalowują liczne zbrodnie i wykroczenia papieskiej familji z XV wieku.



Album rozpoczyna się z rozmachem, tzn. od gigantycznej uczty, jaką Aleksander VI urządza z okazji Niedzieli Wielkanocnej. Dla większej pikanterii feta ma charakter balu maskowego, na którym "jedynym sposobem porozumiewania się jest język pieszczot". W takich okolicznościach spotykają się Aleksander VI i Lukrecja, przebrani w kostiumy Króla i Królowej. Nie rozpoznając swej córki, papież zabiera ją do kaplicy, gdzie uprawiają miłość na ołtarzu, zrzuciwszy z niego wcześniej święte relikwie. Jakież jest ich zdziwienie, gdy zdejmują swe maski! Jednak świadomość popełnionego grzechu tylko potęguje ich rozkosz...



Niestety, romansu nie sposób kontynuować ze względów praktycznych. Lukrecja ma już kochanka, swego brata Cezara, zaś zazdrość tegoż mogłaby zagrozić jedności rodziny. Papież jest niepocieszony, lecz rezolutna córka proponuje mu idealny substytut: dziewczynę dorównującą jej pięknem i zmysłowością. Jest to Julia Farnese, znana czytelnikom z pierwszego tomu ("Krew dla papieża"). Ślicznotka od ponad roku marnuje się w żeńskim klasztorze, a Siostra Przełożona nie chce jej wypuścić, powołując się na surową regułę zakonną. Jednak nie z Ojcem Świętym takie numery! Papiescy siepacze siłą wkraczają do klasztoru, przykładnie karząc nieposłuszną mniszkę i uwalniając Julię. Wdzięczna swemu wybawcy dziewczyna natychmiast zostaje jego faworytą...



To streszczenie zaledwie kilku pierwszych stron "Płomieni". Dalej jest równie ciekawie. Co scena to kolejna porcja bluźnierstwa, przemocy i wyuzdania. Na każdej stronie grzech. To ci dopiero lektura! Należy jednak uprzedzić czytelników, którzy zapragną uczyć się z niej historii. Nie było zamierzeniem Jodorowskiego pieczołowite odtworzenie realiów XV wieku. Artysta ten nigdy nie pretendował do miana historiozofa. Zawsze natomiast był wizjonerem. Jego rozbuchana wyobraźnia nie uznaje żadnych granic, czyniąc z przesady cnotę, a z wszelakiej aberracji normę. Kiedy więc Jodorowski podjął się odmalowania czasów największej rozpusty Watykanu, tylko naiwni mogli oczekiwać, że dokona tego w sposób subtelny i taktowny. Należało się raczej spodziewać, że jego intencją będzie przelicytowanie
wszystkiego najgorszego, co do tej pory o Borgiach powiedziano. A powiedziano naprawdę sporo. Już podczas panowania Aleksandra VI polityczni przeciwnicy rozpuszczali o nim najohydniejsze plotki. Z czasem urosły one do rangi czarnej legendy, niewiele mającej wspólnego z rzeczywistością. Jodorowski idzie jeszcze dalej, tworząc czystą fantasmagorię, zabarwioną oczywistym resentymentem. To de facto gigantycznych rozmiarów paszkwil na Kościół Katolicki, który najwyraźniej już za czasów Renesansu był instytucją martwą i pod względem moralnym całkowicie skompromitowaną.



Jodorowski wielokrotnie w przeszłości udowadniał swój talent do przedstawienia tego, co w ludzkiej naturze najmroczniejsze. Nie czynił również tajemnicy z pogardy, jaką żywi dla przeciętnego zjadacza chleba - bezrozumnej owieczki, wiedzionej na rzeź przez interesownych pasterzy. Wszystkie instytucje są dla Jodorowskiego narzędziami opresji. Instytucje religijne napawają go zaś szczególną odrazą, ponieważ odzierają ludzi zarówno z pieniędzy, jak i z duchowego indywidualizmu. Chilijski Mag zazwyczaj jednak nie poprzestawał na odmalowywaniu całkowitego upadku, przeciwstawiając zdegenerowanemu światu indywidualistę, konsekwentnie zmierzającego do osiągnięcia doskonałości poprzez serię ciężkich prób (per aspera ad astra). Bohaterami tego typu byli m.in. John Difool z "Incala", Albino z "Technokapłanów" czy tybetański mnich z "Białego Lamy". Nawet tak szemranym osobnikom jak Juan Solo czy Kret została przyznana szansa odrodzenia się w nowym, lepszym wcieleniu.



Pod tym względem "Borgia" to seria wyjątkowo pesymistyczna. Nie ma w niej żadnego pozytywnego bohatera i nie zanosi się, by w kolejnych tomach takowy się pojawił. Papieski dwór do cna przeżarty jest zepsuciem. Korupcja jest wszechobecna, zarówno w obozie popleczników, jak i przeciwników Borgiów. Jedyną osobą szczerze oburzającą się poczynaniami papieża jest mnich Savonarola. Niestety, to po prostu maniak, w swoim fanatyzmie równie odrażający, co Aleksander VI w rozpuście. Religijny żar Savonaroli sprawia, że płoną stosy. Bliżej mu więc do Torquemady niż do Franciszka z Asyżu.



Ową jednostronność (całkowite potępienie, bez możliwości odkupienia) można uznać za wadę bądź za zaletę, w zależności od naszych oczekiwań. Jeśli liczymy na coś więcej niż zjadliwy paszkwil, będziemy rozczarowani. Natomiast w swojej kategorii, czyli jako oszczerczy i obelżywy frontalny atak na Kościół, "Płomienie stosu" są dziełem bliskim doskonałości. Również za sprawą przepięknej oprawy graficznej, o której jak dotąd nie miałem okazji wspomnieć. Dobra wiadomość: Milo Manara wciąż rysuje najwspanialsze i najbardziej ponętne kobiety, jakie tylko można sobie wyobrazić, a tym razem powabu dodają im przepyszne renesansowe suknie. Zostają one co prawda bardzo szybko zrzucone, jak to zwykle u Manary bywa. Scenarzysta Jodorowski nie widzi żadnych przeciwwskazań. I bardzo dobrze!



Linki:
1) Obszerna notatka prasowa o Alejandro Jodorowskim w formacie PDF
http://www.kinoinfo.pl/pliki/Kret_press.doc
2) Świetny artykuł o Milo Manarze z KZ, internetowego magazynu komiksowego
http://www.kazet.bial.pl/2002_07/manara.html

5 stycznia 2009

The Curse of Her Flesh (1968) - Trylogia Ciała, Odsłona Druga


- Czy wiesz, co to dildo?
- Jasne. Najlepszy przyjaciel dziewczyny.

Ladies and gentlemen, przed Państwem środkowa część "Trylogii Ciała" (po "Taste" i przed "Kiss"). Uściślijmy: w tytule chodzi o ciało kobiece, obiekt pożądania większości mężczyzn, lecz dla Richarda Jenningsa, bohatera wszystkich trzech filmów, również obiekt nienawiści. Odkąd żona zdradziła go z innym, popadł w zbrodniczy obłęd i rozpoczął metodyczne zabijanie wszystkich atrakcyjnych i obyczajowo wyzwolonych dziewczyn, jakie spotyka na swojej drodze. A że z zawodu jest ekspertem od broni, inwencji w mordowaniu mu nie brakuje.



W finale "The Taste Of Her Flesh" został co prawda ustrzelony z kuszy, ale najwyraźniej była to zaledwie powierzchowna rana. Gdy widzimy go ponownie, jest już rześki jak ryba. Dobra kondycja z pewnością mu się przyda, gdyż w "The Curse..." staje przed kolejna misją. Choć niewierna małżonka poszła pod piłę tarczową, wciąż przecież żyje facet, z którym się przespała! Richard planuje dla niego wyjątkowo bolesne męki duchowe i fizyczne. To cel nadrzędny, natomiast główny target Jenningsa stanowią w dalszym ciągu pozbawione wstydu panienki: striptizerki, prostytutki, lesbijki...



Wspólna praca małżeństwa Findlayów (Roberty i Michaela) może imponować odwagą w przekraczaniu konwencji obowiązujących w nudies (niskobudżetowych erotykach) lat 60tych. Golizna i seks były w owych produkcjach za grosik na porządku dziennym, ale nikt wcześniej nie pomyślał o wpleceniu w to wszystko wątku seryjnego mordercy, pałającego nienawiścią do tego, na co tak lubimy patrzeć (tzn. nagiego kobiecego ciała). Tym samym Findlayowie okazali się na gruncie amerykańskim pionierami gatunków, które święcić będą triumfy w następnych dekadach: giallo i slashera.



Jeśli chodzi o pomysłowość dokonywanych zbrodni, złowieszczy Jennings w "pirackiej" przepasce na oku bije na głowę swoich następców. Czy Jason Vorhees bądź Michael Myers pomyśleliby, by wykończyć kogoś za pomocą dmuchawki z kurarą, róży z kolcami pokrytymi trucizną, kwasu w opakowaniu do szamponu czy zatrutej spermy? Przy pełnym inwencji Jenningsie są zwykłymi prostakami, nie zasługującymi na olbrzymią popularność, którą się cieszą. To właśnie do wyczynów Janningsa odwołał się David Fincher w "Siedem" (1995), wyposażając swojego Johna Doe w dildo z wysuwającym się ostrzem.



Koszt produkcji jest tani. Nie da się ukryć, że mamy do czynienia z garażowym kinem. Niemniej posiada ono specyficzny styl, podczas gdy większość analogicznych produkcji nie ma żadnego. Atrakcji jest sporo. Jeśli makabryczna inwencja scenarzystów nas nie zachwyci, pozostają zastępy atrakcyjnych dziewcząt, hasających po ekranie topless (na pełną nagość trzeba zaczekać do trzeciej, najbardziej odważnej części). Nie zawodzą również smakowite dialogi. Może mały przykład? W jednej ze scen rozmawiająca z Jenningsem roznegliżowana panienka trzyma na wysokości bioder kotka. Dialog podaję w wersji oryginalnej, gdyż w przekładzie gubi się cała dwuznaczność:
Jennings: That's a nice little pussy you have there.
Panienka: Thank you. Everyone who sees my pussy likes it.
Jennings: Is it friendly?
Panienka: Oh yes, sometimes I play with it for hours.
Jennings: Does it ever get tired?
Panienka: No, it never gets enough. Sometimes the girl next door comes over and brings her pussy and puts it with mine.
Jennings: Amazing, how something so soft and pretty as this little pussy can be so dangerous
Panienka: Dangerous?
Jennings: Yes, this little pussy is really a primodial carnivorous beast, waiting to tear apart anything it could touch!



Link IMDb: http://www.imdb.com/title/tt0135316/

4 stycznia 2009

Snake And Whip (1986) - "Idąc do kobiety nie zapomnij bicza"


Pinku eiga... Gałąź japońskiego przemysłu filmowego, która przez wiele lat owiana była tajemnicą i praktycznie niedostępna na Zachodzie, wraz z triumfem technologii cyfrowej wreszcie zyskała szansę, by zawitać pod nasze strzechy. Oczywiście pod warunkiem, że zainteresuje nas prezentowane przez nią spojrzenie na erotyzm. Bardzo wyrafinowane, a zarazem całkiem odmienne od naszych przyzwyczajeń. Czyżby pod względem miłosnych igraszek Azjaci wyprzedzali nas o całe lata świetlne? A może po prostu pochodzą z zupełnie innej galaktyki? Niezależnie od odpowiedzi na te pytania, pinku eiga przebojem zdobywa coraz to nowe zastępy zarówno miłośników filmowej erotyki, jak i horroru. I nie ma w tym fakcie sprzeczności. W japońskich seksploatacjach dokonują się zaślubiny Nieba i Piekła, Afrodyty i Tanatosa, nienawiści i pożądania, okrucieństwa i czułości...



Nie jestem pewien, jakim statusem w rodzimym kraju cieszy się Shigoro Ishimura, reżyser "Snake And Whip". Na Zachodzie nie jest jeszcze figurą rozpoznawaną w takim stopniu, jak kilku jego kolegów po fachu, tworzących w tym samym okresie (Teruo Ishii, Yasuharu Hasebe, Norifumi Suzuki). Można to tłumaczyć faktem, że nigdy nie aspirował do rangi artysty, pozostając przez całą karierę solidnym rzemieślnikiem. Myślę jednak, że uznanie przyjdzie z czasem, kiedy jego kolejne filmy utorują sobie drogę na światowy rynek. A jest ich całkiem sporo, według IMDb równo 80 sztuk. Tak więc wszystko przed nami. Do tej pory miałem możliwość zapoznania się z dwoma (ten drugi to niesławny "All Women Are Whores").



Podobnie jak wiele innych produkcji z wytwórni Nikkatsu, "Snake And Whip" miał za podstawę scenariusza prozę Dana Oniroku, najbardziej uznanego japońskiego pisarza zajmującego się tematyką sadomasochistyczną. O ile mi wiadomo, żadna z jego książek nie doczekała się polskiego przekładu, niemniej poznane ekranizacje pozwalają wnioskować, że jest on twórcą popularnym, w regularnych odstępach czasu dostarczającym czytelnikom kolejną porcję pikantnych fantazji, zapewne nawet w Japonii trudnych do zrealizowania w praktyce. Nie powinna więc nas dziwić pretekstowość fabuły i obfitość scen erotycznych, zdecydowanie tutaj najistotniejszych.



Bohaterką "Węża i Bicza" (zaiste, symbolice "różowych" tytułów należałoby poświęcić osobny paragraf!) jest młoda, urodziwa dziewczyna, która z entuzjazmem podejmuje pracę jako sekretarka. Pozornie idealna posada ma jednak minusy. Sympatycznie wyglądający szef szybko ukazuje swe prawdziwe oblicze. Jest nie tylko wpływowym członkiem yakuzy, stojącym de facto ponad prawem, ale i obleśnym lubieżnikiem, który nie cofnie się przed niczym, by zaspokoić swe monstrualnych rozmiarów libido. Spoliczkowany przez oburzoną jego bezceremonialnymi zalotami dziewczynę, planuje perfidną zemstę. W jej wyniku nasza nieszczęsna heroina zostaje porwana i poddana najbardziej wyuzdanym praktykom sado-maso. Przede wszystkim jest to bondage, narodowa specjalność Japończyków, której nie może zabraknąć w żadnym szanującym się pinku. Jednak na wiązaniu na przeróżne sposoby bynajmniej nie kończy się inwencja realizatorów. W katalogu mają jeszcze wiele atrakcji, niektóre tak przewrotne i ekstremalne, że mniej odpornego widza przyprawić mogą co najmniej o gęsią skórkę. Prawdę mówiąc, nawet ja nieco wstydzę o nich pisać, dlatego też ochoczo wyręczam się zdjęciami.



Shigoro Ishimura ponownie udowodnił, że za nic ma sobie poczucie dobrego smaku i zaserwował widzom kolejną perwersyjną ucztę. Realizacyjna sprawność oraz bezkompromisowość w prezentowaniu scen seksualnej przemocy powinny w niedalekiej przyszłości przysporzyć mu mniejsze lub większe, lecz z pewnością oddane grono fanów. Z obsady warto zapamiętać zwłaszcza Ran Masaki, wcielającej się w prześladowaną bohaterkę. Ta wyjątkowo ładna aktorka o szlachetnych rysach twarzy oraz imponującym biuście już rok wcześniej cierpiała okrutne prześladowania ze strony zbereźnych starszych panów w "Beautiful Teacher In Torture Hell" (1985, Masahito Segawa). Całkiem prawdopodobne, że jeszcze w niejednym filmie popadała w podobne tarapaty. Być może kiedyś będę miał szansę się o tym przekonać...



Link IMDb: http://www.imdb.com/title/tt0287975/

2 stycznia 2009

Bestia (2000) - Czysta paranoja


Jessica Alba jako piękna modelka porwana przez rodzinkę świrów. Doprawdy, jak można było zmarnować podobny potencjał?!? Z takiego tematu Japończycy wycisnęliby wszystko, tworząc kolejne smakowite pinku-eiga. Zresztą pal licho azjatyckich świntuchów! Również nowa generacja amerykańskich twórców grozy, z przebojowym Eli Rothem na czele, zapewne poczynałaby sobie śmielej, serwując nam kolejny klon "torture porn" w rodzaju "Captivity". Tymczasem z dziełka Johna Duigana wyszło wielkie nic. Ani szarpiący nerwy thriller, ani bezczelna eksploatacja z wiązankiem i torturami. Nie jest to również przenikliwa opowieść o ludzkiej głupocie w stylu coenowskim. Kilka motywów co prawda wskazuje, że Duigan (również scenarzysta) zamierzał stworzyć coś zbliżonego klimatem do "Fargo". Skończyło się na dobrych chęciach.



Wielka szkoda, bowiem do roli olśniewającej modelki Jessica Alba nadaje się jak mało kto. W prologu filmu robi spore wrażenie, prezentując na wybiegu swe doskonałe kształty. Później jednak zaprzestaje zupełnie jakiegokolwiek kokietowania. Nie dba nawet o odpowiedni makijaż. Wykrzywia jeno swą śliczną twarzyczkę w grymas śmiertelnego znudzenia, zupełnie na przekór dramatycznej sytuacji, w jakiej się znalazła. Reszta obsady nie wykazuje większego zaangażowania, ruszając się leciwie, niczym muchy w smole. Senny nastrój opanowuje również operatora, który ani myśli ratować filmu od strony wizualnej. O stopniowaniu napięcia nie może być mowy, skoro w dziurawym scenariuszu brakuje nawet takich "drobiazgów", jak zawiązanie akcji i punkt kulminacyjny.



A gdzie w tym wszystkim wspomniana powyżej inspiracja twórczością Coenów? Ano w próbie ukazania banalności zbrodni. Zamiast bezwzględnych, do cna zdeprawowanych sadystów oglądamy bandę popaprańców, którzy nie bardzo wiedzą, co zrobić z Jessicą, kiedy ta już wpadła im w łapy. Przykuwają biedaczkę kajdankami do łóżka, próbują straszyć (co absolutnie nie wychodzi, sądząc po jej niezmiennie obojętnej minie), głodzą (czego nasza anorektyczka nawet nie zauważa), wreszcie usiłują zabić. Oczywiście mord w żadnym wypadku nie ma prawa się udać, jest bowiem czynnością zbyt skomplikowaną dla owych partaczy. Nie przeczę, że tacy ludzie istnieją: różnej maści naćpani "artyści", którzy chcieliby pofiglować z ładnymi dziewczynami, tyle że nie bardzo wiedzą, jak się za to zabrać. Jednak czy warto oglądać podobnych palantów przez półtorej godziny?



Tym bardziej, że w finale o dziwo pojawia się ktoś zasługujący na zaszczytne miano "Bestii" (bądź "Paranoida", jak głosi tytuł oryginalny). Jest to maniakalny fan naszej modelki, prześladujący ją obscenicznymi telefonami, dekorujący swoje mieszkanie jej zniekształconymi podobiznami. Jessica zaprasza go do swego mieszkania, nieświadoma niebezpieczeństwa, jakie na nią czyha... Świetnie, jakieś napięcie! Tylko dlaczego pojawia się ono dopiero w ostatniej minucie? To wystarczająco, żeby narobić nam apetytu, lecz za mało, by w jakikolwiek sposób uratować film.



Link IMDb: http://www.imdb.com/title/tt0197750/