27 kwietnia 2010

Komiksowy Cytat Tygodnia: Dracula - Prawdziwy żywot Hrabiego Draculi

Pozazdrościłem przedniej zabawy Mrtomaszowi, założycielowi bloga poświęconemu komiksowej chale. Nikt nie wyśmiewa bzdur pokroju Wirusa lepiej od niego, więc nawet nie ośmieliłbym się go dublować. Chciałbym natomiast w regularnych odstępach czasu zamieszczać komiksowy fragment, który nie pozostawił mnie obojętnym: rozśmieszył, wzruszył, oburzył, sprowokował do refleksji...

Album, z którego pochodzi pierwszy cytat, może niejednego miłośnika sztuki komiksowej doprowadzić do białej gorączki. Prawdziwy żywot Hrabiego Draculi to jedna z wielu pokrak, które pojawiły się na naszym rynku tuż po upadku komunizmu. Tylko w szalonych czasach ustrojowych przemian możliwe było ukazanie się czegoś tak żałosnego. Nieporadność Żywota... aż prosi się o wyszydzenie, lecz zostawiam tą przyjemność autorowi Najgorszego Komiksu Świata. Sam wybrałem cytat niekoniecznie najśmieszniejszy, za to najbardziej na czasie. Czasie łez i goryczy. Wydarzenia z ostatnich tygodni w bolesny sposób przypomniały nam, że wcześniej czy później wszyscy spotkamy się z Ponurym Żniwiarzem.


Dracula: Smakuje panu? Wznoszę toast: za młodą krew!
Jonathan Harker: Za życie!
Dracula: Raczej za śmierć. Nie ma pan pojęcia, jak czasem trudno umrzeć. Jak ciężko jest nie móc umrzeć.
Jonathan Harker: Nie rozumiem.

Nieświadomy prawdziwej natury swego gospodarza Jonathan nie pojął sensu jego słów. Natomiast każdy kinoman, pamiętający takie klasyki grozy jak Nosferatu Wernera Herzoga czy Wywiad z wampirem Neila Jordana, doskonale wie, jak wielki jest dramat wampira. Istoty przeklętej, przez setki lat męczącej się na tym łez padole, bez najmniejszej nadziei na szczęście. Jak niewyobrażalne jest cierpienie istoty, której odmówiona została wszelka radość. Jedynym jej ukojeniem może stać się śmierć, ta jednak nie nadchodzi...

Patrząc na wampirze męki, czujemy się ździebko lepiej. Wcale nie dlatego, że wiedzie się nam aż tak wspaniale. Nie oszukujmy się. Życie nikomu nie szczędzi głębokich rozczarowań, a tylko nielicznym dane jest znaleźć prawdziwą miłość. Możemy się jednak pocieszyć, że wcześniej czy później to wszystko się skończy. I nie będziemy wcale potrzebować do tego nieustraszonej ekipy profesora Van Helsinga. Nasze męczarnie równie skutecznie przerwie jakaś spektakularna katastrofa lotnicza, choć bardziej prawdopodobny jest trywialny atak serca.


Najgorszy Komiks Świata. Śmiejmy się, dopóki nie jest na to za późno...
http://najgorszykomiksswiata.blogspot.com

22 kwietnia 2010

Kapitan Fracasse (1961) - Fortes Fortuna Adiuvat!


Doskonały reprezentant gatunku "płaszcza i szpady". Wszystko tu jest! Wartka akcja, napięcie, brawurowe pojedynki na szpadę, kaskaderskie popisy aktorów (właśnie tak: samych aktorów, nie ich dublerów!), przygoda i melodramat, patos i humor. Nie zabrakło nawet płaszcza, który okazuje się całkiem przydatny podczas walki. Dezorientacja przeciwnika poprzez zarzucenie mu płaszcza na głowę to jednak zagrywka poniżej pasa, dobra dla czarnych charakterów. Sam bohater, baron Philippe de Sigognac (Jean Marais), nigdy nie uciekłby się do podobnie niehonorowego czynu. Do zwycięstwa wystarczą mu jego popisowe szermierskie umiejętności.

No właśnie. Jean Marais w momencie kręcenia filmu miał 48 lat, ale prezencji i sprawności fizycznej mógłby mu pozazdrościć niejeden młodszy aktor. Wygląda zresztą na to, że francuskie produkcje historyczne preferowały właśnie taki, dojrzały typ herosa (vide Curd Jürgens w obydwu częściach Michela Strogoffa). A męskiej części publiczności nie powinien ten fakt przeszkadzać. Maraisowi partnerują bowiem dwie piękne kobiety. Geneviève Grad jako Isabelle jest przeurocza i niezwykle delikatna. Nic dziwnego, że wzbudza tak opiekuńcze uczucia u bohatera, który z miejsca zakochuje się po uszy i świata nie widzi poza jej śliczną twarzyczką. Nie dostrzega nawet innej wartej grzechu kobiety, odważnej Cyganki Chiquity (Joelle La Tour). Nie dziwmy się, w sercu romantycznego herosa jest miejsce tylko dla tej jednej jedynej. Natomiast mniej zobowiązany widz może sam zdecydować, czy bardziej podoba mu się subtelna Geneviève (znana z serii Żandarmów z de Funèsem), czy zmysłowa Joelle.

Film, będący adaptacją powieści Teofila Gautiera, opowiada o przygodach zubożałego barona de Sigognac, który porzuca rodzinną Gaskonię i przyłącza się do wędrownej grupy aktorów. Decyzję o rozpoczęciu kariery scenicznej podejmuje głównie pod wpływem uczucia do młodej aktorki Isabelli. W Paryżu przedstawienia zespołu cieszą się wielkim powodzeniem, a ich sława dociera nawet do króla. Niemała w tym zasługa de Sigognac'a, który pod pseudonimem "kapitan Fracasse" błyszczy na scenie talentem komediowym (role amantów były już niestety obsadzone). Jednak sukces zespołu sprawia, że śliczną Isabellą zaczyna się interesować inny mężczyzna, dumny i zepsuty arystokrata, diuk de Vallombreuse. Składając dziewczynie nieprzystojne propozycje, naraża się na gniew Sigognac'a, który wyzywa go na pojedynek. Pokonany, lecz zaledwie draśnięty w ramię diuk nie docenia wielkoduszności swego przeciwnika. Wkrótce na drodze kapitana Fracasse zaroi się od wszelkiej maści rzezimieszków, skrytobójców i mistrzów szpady, hojnie opłacanych przez perfidnego de Vallombreuse...

Czy bohaterowi uda się pokonać ich wszystkich? I czy jego miłość do Isabelli zwycięży wszystkie przeszkody, nawet te społeczne (albowiem małżeństwo między arystokratą, nawet ubogim, a dziewczyną z ludu było w tych czasach po prostu nie do pomyślenia)? Czy zło zostanie ukarane? Czy w finale wyjdzie na jaw tajemnica związana z tożsamością rodziców Isabelli? Oczywiście, że tak! Inaczej nie byłoby prawdziwej zabawy! Powiększają ją jeszcze wspaniałe zdjęcia w panoramie, a także obsadowa niespodzianka - Louis de Funès na drugim planie! Co prawda jego rola ma raczej poważny charakter, ale charakterystyczna mimika i werwa (na ekranie wręcz go roznosi) zapowiadają przyszłego króla komedii.

Z pewnością nie jest to koniec mojej przygody z Kapitanem Fracasse. Powstały bowiem również dwie inne ekranizacje, które podpisali uznani mistrzowie, Abel Gance (1943) i Ettore Scola (1991). A przede wszystkim zamierzam sięgnąć po powieść francuskiego romantyka, powszechnie dostępną również u nas. Tak więc prawdziwa uczta dopiero się zaczyna!

A teraz już nieodłączne fotostory:

Isabelle namawia barona de Sigognac, by towarzyszył aktorskiej trupie. Któż byłby w stanie odmówić takiej dziewczynie?

Żywot aktora nie jest usłany różami. To wieczna tułaczka, aż po śmierć w szczerym polu...

Baron de Sigognac (po lewej) zmienia się na scenie nie do poznania!

Nieoficjalne spotkanie z wielbicielką teatru. Los bywa niekiedy łaskawy dla aktorów - zwłaszcza dla tych przystojnych!

Wielką miłość bohaterów czeka jeszcze wiele przeszkód...

Pierwszy pojedynek diuka de Vallombreuse i kapitana Fracasse. Aktorzy, którym nie pomagał dynamiczny montaż, musieli opanować trudną sztukę fechtunku!

Trzech na jednego? Dla kapitana Fracasse (pierwszy z lewej) to żadne wyzwanie!

Wytworny czarny charakter pod wieloma względami przypomina naszego Bogusława Radziwiłła.

Wystarczy przypomnieć sobie analogiczną scenę z Potopu....

Pojedynków ci w filmie dostatek!

Dwie piękności w jednym kadrze. Mmm, ten dekolt...

Czy spodziewaliście się innego zakończenia?

Link IMDb

18 kwietnia 2010

Sade: L’aigle, Mademoiselle – Boski Markiz w szponach komiksowej awangardy


„L’aigle, Mademoiselle, est quelquefois obligé de quitter la septième région de l’air pour venir s’abaisser sur la cime du Mont Olympe... Il faut donc que je m’abaisse... Je m’abaisserai... „
D.A.F. de Sade

Markiz de Sade siedzi w celi, wspominając dawne dni, pełne wszelkich zbytków i wyrafinowanej rozpusty. Tymczasem rzeczywistość skrzeczy. W więzieniu zamknęła go własna teściowa, znużona jego ciągłymi ekscesami. Nie ma prawomocnego wyroku sądu, nie można więc apelować. W wilgotnej i rojącej się od szczurów celi Sade może spędzić całkiem spory szmat czasu. Wypadałoby prosić o łaskę wredną teściową, lecz do takiego upokorzenia dumny markiz się nie posunie. Tym bardziej, że poddanie się jej woli oznaczałoby całkowitą rezygnację z dotychczasowego trybu życia, a przecież dla libertyna, za jakiego uznaje się Sade, rozpusta jest kwintesencją życia. Wierny swym ideałom, musi zacisnąć zęby i zająć się czymś konstruktywnym: przelewaniem na papier swych erotycznych fantazji oraz filozoficznych przemyśleń. Właśnie w takich okolicznościach rodzi się pisarz, którego twórczość przejdzie do historii, bulwersując bądź inspirując kolejne pokolenia czytelników i twórców.

Burzliwe życie markiza jest wdzięcznym obiektem nie tylko dla kina i literatury, ale i dla komiksu. W latach 70. we Włoszech ukazywała się seria De Sade, poświęcona bodajże jego młodzieńczym, rozkosznym latom życia (przyznam się szczerze, że mimo najszczerszych chęci nie udało mi się przeczytać ani jednego numeru). Adaptację Justyny, najsłynniejszej powieści z jego dorobku, stworzył w 1979 roku Guido Crepax, jeden z mistrzów komiksu erotycznego (album wyszedł w Polsce). Również Julietta doczekała się przeniesienia na karty komiksu za sprawą Philippe Cavell'a (powstały dwa tomy, drugi znacznie lepszy od pierwszego). Wydaje się jednak, że przynajmniej pod względem intelektualnym za największe dokonanie należy uznać album Sade: L’aigle, Mademoiselle.

Jak doszło do jego powstania? Jean Dufaux, jeden z najbardziej pracowitych scenarzystów francuskich, postanowił poświęcić osobną serię pisarzom, których twórczość wywarła na niego największy wpływ. Na pierwszy ogień poszedł właśnie Donatien Alphonse Francois De Sade, wyprzedzając takie osobistości, jak Pasolini, Balzac, Hammet i Hemingway. Każdy album powstał z udziałem innego rysownika i poza obecnością wymienionych w tytule wielkich artystów pióra nie łączy ich nic. No, może jeszcze jedna istotna sprawa. Żaden album nie jest biografią zrealizowaną „po bożemu”. Zapomnijmy o schematach znanych zarówno z francuskiego (Krzysztof Kolumb Kanary, seria Obrazkowa Historia Francji), jak i polskiego rynku (serie Polscy królowie, Wielcy podróżnicy – czy ktoś o nich jeszcze pamięta?). Swojemu hołdowi nadał Dufaux postać dość oryginalną, czasami wręcz awangardową.

Historia opowiedziana w Sade - L’Aigle Mademoiselle w dużym stopniu wykracza poza ramy historyczne, które zarysowałem w pierwszym akapicie. Choć nie da się zaprzeczyć, że żywot markiza w twierdzy Vicennes poznajemy dość dokładnie. Przyszłemu twórcy 120 dni Sodomy czas płynie na redagowaniu gniewnych listów do żony (z nagłówka jednego z nich pochodzi tytuł albumu), przyjmowaniu wizyt młodych i ładnych dziewcząt, gotowych na wszystko w zamian za finansową protekcję (z tego niepotwierdzonego przez biografów epizodu wyciągnąć można wniosek, że w więzieniu nie było markizowi tak źle!) i sodomizowaniu się stalowym godmiszem (ówczesna nazwa dildo). Przede wszystkim zaś powstają tutaj kolejne opowiadania i sztuki teatralne (na dłuższe formy przyjdzie pora nieco później, w Bastylii). Bez wątpienia Dufaux odrobił pracę domową i żywot enfant terrible literatury francuskiej poznał od podszewki, zatem dla wszystkich orientujących się nieco lepiej w temacie komiks zawierać będzie mnóstwo smaczków. Ale to jeszcze nie koniec. Widzimy również pisarza podczas ostatnich miesięcy życia, które spędził w przytułku dla obłąkanych w Charenton. W przeciwieństwie do innych twórców, odtwarzających ten okres, Dufaux pokazuje Sade’a dokładnie takim, jakim wówczas był, tzn. jako otyłego starca. Zapomnijmy o szczupłych i zwinnych Patricku Magee (Marat/Sade Brooka) i Geoffreyu Rush’u (Quills Kaufmanna). W L’Aigle Mademoiselle 70-letni markiz wygląda po prostu brzydko, wypisz wymaluj jak na słynnej alegorii, przedstawiającej jego zbudowaną z cegieł, nalaną twarz. Nie wiemy zbytnio, jak Donatien Alphonse przedstawiał się za młodu, Dufaux i Griffo nadają mu więc rysy… młodego Gerarda Depardieu. Cóż, najwyraźniej od tego aktora nie sposób uciec nie tylko w kinie, ale i w komiksie made in France!

Jak gdyby epizody z Vicennes i Charenton nie wystarczały, całość opatrzona zostaje bardzo tajemniczą, współczesną klamrą, która świadczyłaby o tym, że całe życie markiza to rodzajem gigantycznego teatru bądź filmu, w którym każdy jest wynajętym aktorem, wygłupiającym się przed nieświadomym niczego markizem. Celem tego swoistego reality show może być skłonienie Sade’a do pisania, bądź wręcz przeciwnie, uciszenie go! Aktor grający cenzora niszczy przecież jego ostatnią, wielką powieść pt. Dni we Florbelle (w rzeczywistości spalił ją wyrodny syn markiza). Przyznam, że nie do końca zrozumiałem, co autor miał na myśli, wprowadzając tę klamrę. Z pewnością coś mądrego i transcendentnego, lecz wyszło mu raczej nieczytelnie (podobny zarzut mam zresztą do jego historyczno-futurystycznej serii Czerwona Cesarzowa). Nie mogę pozbyć się wrażenia, że bez wątku pt. „życie sztuką” komiks byłby o wiele lepszy, choć zapewne ucierpiałaby na tym jego awangardowość. Zresztą i w obecnej postaci jest naprawdę dobry, z pewnością lepszy od wielu pozycji, które się ostatnio u nas ukazują. Bardzo chciałbym, żeby Sade: L’aigle, Mademoiselle, a także pozostałe albumy z serii Grand écrivains (Wielcy pisarze – to prawda, że samej nazwie cyklu nie udało się uniknąć banalności) zostały wydane w Polsce. Może w ramach Mistrzów Komiksu bądź Planszy Europy? Mój apel jest zapewne głosem wołającego na puszczy, lecz agitować zawsze można.

Niektóre kadry:

Sadyczny monument. Świetny cytat!



Gdzie jest reżyser ?!?



Myśli nieuczesane markiza de Sade



Kurcze, nie znam tego opowiadania Sade'a,
a najwyraźniej powinienem!



Markiz ma już swoje lata, ale the show must go on...



De Sade za kółkiem - tego jeszcze nie było!

15 kwietnia 2010

Peter Steele nie żyje.

Niestety, to prawda. 14 kwietnia 2010 roku odszedł jeden z najbardziej cenionych przeze mnie artystów, twórca muzyki, która towarzyszyła mi od młodości. Jeden z najoryginalniejszych muzyków ciężkiej odmiany rocka, człowiek-legenda, lider jednego z najbardziej niepokornych bandów wszechczasów: Type O Negative.

Właściwie nie wiem, co napisać. Każdy tribute będzie brzmiał banalnie, jak setki innych. A głębsza refleksja przyjdzie później. Domyślam się tylko, jak proroczo będą teraz brzmiały wszystkie jego utwory, traktujące o umieraniu. Całkiem sporo ich było, najwięcej na World Coming Down. Ten album obrósł już zresztą ponurą legendą za sprawą recenzji, w której Tomasz Beksiński zawarł zakamuflowaną informację o planowanym przez siebie samobójstwie.

Również Peter Steele niejednokrotnie deklarował chęć skończenia z sobą, do czego szczęśliwie nigdy nie dochodziło. Mogło się wydawać, że przepełniona wściekłością i czarnym humorem muzyka była rodzajem katharsis, najlepszym lekarstwem na dręczącą go depresję. Prawda jednak wyglądała znacznie gorzej. Lider Type O Negative uzależnił się od rozmaitych leków antydepresyjnych, narkotyków i alkoholu. W rezultacie kilka miesięcy spędził w więzieniu oraz klinice odwykowej. Wyszedł stamtąd wyraźnie zmieniony, wyniszczony psychicznie i chyba również złamany duchowo, skoro pocieszenia szukał w religii katolickiej, której wcześniej szczerze nienawidził. Wyglądało jednak, że jest na dobrej drodze do odzyskania sił i powrotu do formy. Całkiem niedawno przekonałem się do jego ostatniego albumu, Dead Again. Choć pod względem muzycznym nie zawierał niczego nowego, samo jego powstanie dawało nadzieję na ciąg dalszy. Niestety, był to ostatni rozdział historii Type O Negative. Teraz co najwyżej światło dzienne ujrzeć może swoisty muzyczny epilog, jakieś Made In Heaven bądź Tribute To.

To już naprawdę koniec. Rest In Peace, Peter.

14 kwietnia 2010

Torpedo - Noir Superstar


Do polskich Empików zawitał typ spod ciemnej gwiazdy. Gangster Luca Turilli, znany w branży jako Torpedo, to cyngiel do wynajęcia, który żadnej (brudnej) roboty się nie boi. Nie wie, co to litość i półśrodki. Zabijanie to jego sposób na życie. Nie jest sympatyczny i urodą nie grzeszy, lecz zazwyczaj nie przeszkadza mu to w zdobyciu dziewczyny. Niektórym ślicznotkom imponuje jego szorstka męskość i brutalna bezpośredniość, inne muszą zacisnąć zęby i jakoś to znieść: Torpedo nie uznaje odmowy! W skorumpowanym do cna Nowym Jorku z epoki prohibicji nie można pozwolić sobie na czułość. Męska przyjaźń również nie jest wskazana, bardzo szybko może skończyć się zdradzieckim strzałem w plecy. Luca ma jednak pomocnika, towarzyszącego mu w większości przygód. Nieporadny Rascal to w każdym aspekcie zaprzeczenie twardziela Torpedo i zapewne dlatego jest przez niego tolerowany.

Pierwsza historia z nowojorskim bandziorem w roli głównej ukazała się w Hiszpanii w 1983 roku, a jej autorami byli Enrique Sánchez Abulí (scenariusz) i Alex Toth (grafika). Wkrótce jednak okazało się, że jaskrawie cyniczny ton opowieści nie odpowiada Tothowi, ustąpił więc miejsca Jordi Bernetowi. I dobrze się stało, Bernet umie zaakcentować dynamikę i parodystyczny ton scenariusza, zachowując zarazem stylizację na realistyczne noir. Seria jest przede wszystkim hołdem dla amerykańskiego kina gangsterskiego, w pełni korzystającym z obyczajowych przemian, jakie dokonały się przez ponad pół wieku. Podczas gdy fantazję przedwojennych filmowców ograniczały surowe zasady Kodeksu Haysa, stojącego na straży konserwatyzmu moralnego, hiszpańskich twórców właściwie nic już nie hamuje. Mogą w spokoju opowiadać kolejne amoralne epizody z parszywego żywota Torpedo, w którym kule świszczą, trup ściele się gęsto, a ładnych i chętnych dziewcząt nie brakuje. Odmalowując płeć piękną na wzór i podobieństwo słynnych pin-up girls, Jordi Bernet spisał się na medal. Uczynił praktycznie każdą bohaterkę grzechu wartą, uzyskując zarazem jak najbardziej tutaj wskazany efekt retro. Jego fascynację kobiecymi krągłościami widać praktycznie w każdym kadrze, zaś buźki wychodzą mu przeurocze.

Właśnie, należy odeprzeć zarzuty, jakoby seria Torpedo była przykładem komiksowego mizoginizmu. Owszem, bohater to szowinista w czystej postaci, ordynarny brutal i damski bokser. Wątpliwe natomiast, by jego punkt widzenia podzielali Abulí i Bernet. Niejednokrotnie wyśmiewają celebrowaną przezeń postawę macho, pozwalając dziewczynom wystrychnąć go na dudka. Czy warto zresztą się nad tym wszystkim zastanawiać? Torpedo nie zawiera żadnych głębokich przesłań. Został pomyślany wyłącznie jako atrakcyjny kryminał, grający na nosie politycznej poprawności swoją obyczajową śmiałością.

Na Zachodzie jak dotąd wyszło 15 tomów i trudno powiedzieć, czy na tym się skończy. U nas byka za rogi wziął Taurus Media (nazwa zobowiązuje!), decydując się na publikację całości w trzech wydaniach zbiorczych. Jak dotąd widziałem na półce pierwszy tom, a 19 marca miał ukazać się drugi... Te setki stron są całkiem sporą dawką mocnej rozrywki. Czy wciągnie ona polskich czytelników? Jako że pochłonąłem całość wydania zagranicznego w niecałe dwa dni, jestem dobrej myśli. Facetów w typie Torpedo lepiej w życiu unikać, lecz na bohaterów komiksu nadają się w sam raz!

Taurus wydaje całość w gustownej czerni i bieli, a u mnie będzie kolorowo!


Twarde życie gangstera.


Mafijne rozrywki: alkohol, broń, dziewczyny...


Dziewczyny, które nikogo nie pozostawiają obojętnym!


Torpedo bywa wobec nich obcesowy.


Z pewnością nie słyszał o przykazaniu dżentelmana:
"Kobiety nawet kwiatkiem..."


Gdy zadanie tego wymaga, potrafi zdobyć się na liryzm....


...najlepiej jednak czuje się w swoim żywiole.
To prawdziwy huragan męskości!


Oficjalna strona Taurus Media. Wydawnictwo dobrze się zapowiada, ma w ofercie również Borgiów. Oby tak dalej!


5 kwietnia 2010

Necron - Każda potwora znajdzie swego amatora


Seksualna abstynencja prowadzi do frustracji, głębokiej depresji i prób samobójczych. Jednak to, co większość ludzi rozkłada na obie łopatki, w przypadku artystów i naukowców może zadziałać kreatywnie, stać się inspiracją dla wielkiego dzieła sztuki czy przełomowego wynalazku. Właśnie z wielkiego poczucia niezaspokojenia zrodził się Necron, monstrum pozszywane ze szczątek zmarłych i ożywione przez doktor Friedę Boher. Pani doktor podczas wielomiesięcznych prac nad stworzeniem tej nowej formy życia nie kierowała się bynajmniej szlachetnymi ideami niesienia postępu "ku chwale ludzkości". Nie działała również z pobudek materialnych, choć żądza złota nie była jej obca. Właściwa motywacja Frau Boher miała naturę stricte erotyczną. Wbrew pozorom oziębłości, które stwarzała w pracy, Frieda posiadała apetyt seksualny, którego jednak nie miała szans zaspokoić. A przynajmniej z nikim żywym. Do czerwoności mógł ją rozpalić tylko dotyk ciała zimnego jak głaz. Jako naukowiec miała co prawa dostęp do w miarę świeżych zwłok, lecz brakowało jej interakcji. Tak zrodził się pomysł stworzenia człowieka, a raczej perfekcyjnie chłodnego żywego trupa...

Jak można się domyślić, nadczłowiek nekrofili w wielu aspektach różni się od tego, co bylibyśmy skłonni uznać za ideał. W aspekcie fizycznym niewiele mu można zarzucić, imponuje bowiem zarówno rozbudowaną muskulaturą, jak i przyrodzeniem (stale odsłoniętym!), o rozmiarach więcej niż słusznych, nawet gdy pozostaje w stanie spoczynku. Natomiast już jego oblicze nieboszczyka w zaawansowanym stanie rozkładu u zdecydowanej większości osób postronnych wywołuje mieszaninę przerażenia i obrzydzenia. Niewiele lepiej prezentuje się jego poziom intelektualny. Necron rozumuje w bardzo prostych kategoriach, dostrzeganie związków przyczynowo-skutkowych przychodzi mu z trudem, zaś wypowiedzi formułuje w zdaniach krótkich, gwałcących wszelkie gramatyczne reguły. Dodajmy do tego fiksację na punkcie seksu oraz specyficzne upodobania kulinarne (surowe mięso, najlepiej ludzkie) i zrozumiemy, że Necron to żywy (?) postrach wszystkich technofobów. Reszta ludzkości również ma prawo czuć się zagrożona. Tym bardziej, że Frieda Boher, rozzuchwalona powodzeniem, zamierza wykorzystać swój geniusz dla zdobycia władzy i bogactwa. Biada każdemu, który stanie jej na drodze do fortuny i sławy!

Necron i Frieda to bohaterowie serii komiksowej z lat 80., podpisanej przez Magnusa. Pod tym wielce skromnym pseudonimem ukrywa się Roberto Raviola, jeden z gigantów włoskiego komiksu. Podpisywane przezeń prace spełniały wszystkie wymogi fumetti neri, ale obcy im był prymitywizm fabularny i graficzny, charakterystyczny dla większości produktów seryjnych. Magnus należał do artystów, którzy nie rezygnując z przystępności swych prac, nieodmiennie nasycali je plastycznym wyrafinowaniem. Z poziomem scenariuszy bywało już różnie, zwłaszcza w latach 70. nierzadko zdarzało się Magnusowi ilustrować banały. Jednak już wtedy mógł się pochwalić w pełni autorskimi projektami, których warstwa merytoryczna dorównywała ilustracyjnej (seria Lo Sconosciuto). W następnej dekadzie owe projekty zaczęły dominować. Tytuły takie jak Milady nel 3000, Le 110 pillole, Le femmine incantate świadczą o kunszcie Ravioli. Seria Necron zajmuje wśród nich pozycję wyjątkową, jest to bowiem hołdu dla charakterystycznych dla fumetti skandalizujących opowieści, w których makabra przeplata się z erotyzmem, a zły smak uznawany jest za dobrą monetę. Historyjek, jakich we Włoszech powstawały całe setki.

Bez wątpienia seria Magnusa ma z nimi bardzo wiele wspólnego. Bezwstydne porno sąsiaduje tutaj z mocnym gore, zaś humor w dużej mierze polega na łamaniu każdego tabu, jakie przyszło autorowi do głowy. Zarazem dbałość o stronę plastyczną oraz widoczna w każdym kadrze autoironia każą myśleć o Necronie bardziej jako o pastiszu gatunku, niż jego tradycyjnej realizacji. Wyjątkowość serii dostrzegli szybko nie tylko krajanie, ale i sąsiednie komiksowe imperium, wynikiem czego dość szybko doczekała się ona francuskiej edycji. Jednak wydawca Albin Michel dopuścił się swoistego gwałtu na dziele, zmieniając jego format z kieszonkowego na albumowy (uznawany za bardziej prestiżowy), co wiązało się z zmniejszaniem i przycinaniem kadrów celem upchnięcia ich na jednej stronie. Bezceremonialne ingerencje wydawców doprowadziły do zniekształcenia oryginalnej koncepcji Magnusa. Grzechu tego dopuściła się również wersja anglojęzyczna, będąca de facto przedrukiem z francuskiej. Dopiero w 2006 roku wydawnictwo Cornelius zdecydowało się na reedycję Necrona po bożemu, czyli w formacie charakterystycznym dla fumetti neri.

Fakt ten bardzo mnie cieszy, jednak Corneliusa jak dotąd nikt nie zeskanował, więc z Necronem zapoznałem się za sprawą wydania z lat 80. Zamyka się ona w pięciu tomach, z których każdy zawiera po dwie opowieści. Różnią się tym od włoskiego oryginału, który ograniczał się do jednej historii na numer. Rozwiązanie Albin Michel jest ekonomiczne, czytelnik dostaje bowiem dwa w jednym, jednak nawet ta zaleta nie jest w stanie przysłonić wad "skompresowanej" edycji. Można jednak zaopatrzyć się w istniejące i dość łatwo dostępne skany made in Italy i porównać oryginał z mniej doskonałą kopią. Zresztą, przygody napalonego zombie i jego demonicznej pani są tak przednią zabawą, że warto sięgnąć po nie w każdej postaci!

Poniżej strony z kanonicznej wersji włoskiej, na których mieści się jeden, góra dwa kadry. Jak na porządne fumetti neri przystało.


Dr Boher przy intensywnej pracy.
Zwróćmy uwagę na jej twarzowy strój roboczy!


Necron w pełnej krasie.
Dla Friedy Boher rozmiar MA znaczenie!


Praktyczne korzyści z domowego potwora: Posłuszeństwo i precyzja, a także niepowtarzalne odgłosy.


Idąc do Necrona nie zapomnij bicza!


Oto, w jak niekonwencjonalny sposób bohater zdobywa pożywienie. Miłośnicy lekkiej erotyki, nie przepadający za krwawymi horrorami, mogą się czuć ostrzeżeni!


Necron bywa zazdrosny nawet o martwych kochanków swej pani...


...nie zawsze też dochowuje jej wierności, pozwalając sobie na małe skoki w bok...


...tym niemniej w krytycznych momentach zawsze ratuje ją przed rozmaitymi zagrożeniami. W tym przypadku, przed spragnioną cielesnych uciech armia robotów!


Magnus na Comiclopedii