16 marca 2010

Żelazną ręką (1989) - Jak to drzewiej w Rzplitej bywało...


Jedną z osobliwości polskiego przemysłu filmowego jest zjawisko równoległego powstawania serialu telewizyjnego i filmu kinowego. Realizatorzy chcą upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, jednak efekty takiego pichcenia bywają różne. Przyznajmy, że czasami się udaje. Serial Ziemia obiecana traktować można jako wersję reżyserską filmu, znacznie bardziej satysfakcjonującą od tej, którą Wajda przedstawił po latach. Czasami jednak lenistwo twórców sprawia, że to, co oglądamy w kinie, jest zbiorem przypadkowych sekwencji z różnych odcinków serialu. Trudno znaleźć dobitniejszy przykład tej metody niż niesławny Wiedźmin.

Jeszcze inaczej rzecz się ma z serialem Kanclerz i filmem Żelazną ręką. Twórcy wykroili z trwającego pięć godzin serialu o hetmanie Janie Zamoyskim 90-minutowy wątek poboczny. Dzięki temu rotmistrz Szymon Mroczek, postać drugoplanowa, stał się głównym bohaterem, spychając Zamoyskiego w cień. Czy jest to bohater wystarczająco ciekawy, by udźwignąć na swych barkach cały film? Nie otacza go nimb Zamoyskiego, kanclerza wielkiego koronnego i hetmana Rzeczypospolitej, o którym każdy licealista musi się uczyć na lekcjach historii.

Nie ukrywajmy, Szymon Mroczek to postać nieznana, jednak z filmu wynika, że w czasach Stefana Batorego był nie lada figurą. Można by nazwać go prawą ręką Jego Królewskiej Mości, gdyby nie tajny charakter działalności, którą się para. Jego misje trudno określić jako wdzięczne i bezpieczne. Mroczek piastuje urząd, który przypomina zarówno brytyjski Secret Service, jak i radziecką bezpiekę. Na szczęście szpiegowanie i tępienie opozycji politycznej to zadania, którym bohater oddaje się ze szczerym zapałem. Dynamiczny i zabójczo skuteczny, nie cofa się przed stosowaniem tortur i szantażu. Kobiety traktuje instrumentalnie, służą mu wyłącznie jako nałożnice. Jeśli ratuje je z opresji, to ma w tym praktyczny cel. Wygląda na to, że wszelka wrażliwość i czułość są mu obce, a jednak...

Bezwzględny Szymon ma swoją piętę achillesową pod postacią Samuela Zborowskiego, dawnego towarzysza broni. Więzy łączące tych dwóch mężczyzn są tak mocne, że można się zastanawiać, czy nie jest to coś więcej niż przyjaźń. Mroczek i Zborowski świata poza sobą nie widzą, razem walczą, razem ucztują i tańcują, razem uprawiają miłość z dorodnymi dziewkami... Niestety, krewki Zborowski skazany jest na banicję za morderstwo w afekcie. Dopóki obydwaj przebywają na terenie Siedmiogrodu, wyrok polskiego sądu nie jest problemem. Kiedy jednak Stefan Batory zostaje wybrany na króla Rzeczpospolitej, ich drogi muszą się rozejść. Mają co prawda nadzieję, że król anuluje wkrótce wyrok na poddanym, który wyświadczył mu w przeszłości tyle zasług. Batory tymczasem zwleka, obawiając się nieprzychylnej reakcji szlachty. Ma również inne powody. Wygląda na to, że ród Zborowskich spiskuje przeciwko jego panowaniu. Czyżby i Samuel wpisywał się w poczet zdrajców?!? Oczywiście osobą, która musi to ustalić, jest rotmistrz Szymon Mroczek.

Racja stanu zmusza bohatera do gromadzenia dowodów obciążających przyjaciela, lecz to nie koniec jego utrapień. Na każdym kroku stykać się musi z warcholstwem bezczelnej szlachty, której konstytucja gwarantuje nieograniczone przywileje. Najskuteczniejszą metodą umocnienia pozycji monarchy i przywrócenia porządku byłoby zniesienie starych praw i wprowadzenie terroru. Mroczek wierzy, że Rzeczpospolitą ocalić można tylko przez rządy żelaznej ręki. Jak na jego radykalne plany zareagują przełożeni: Stefan Batory i Jan Zamoyski?

Burzliwy okres historyczny, wciągająca intryga, niejednoznaczni bohaterowie, niebanalna refleksja historiozoficzna. Oto największe zalety tego obrazu, będącego łabędzim śpiewem cyklu historycznego, popularnego w PRL i całkowicie porzuconego po zmianie ustroju. Przy pochwałach należy też wspomnieć o miłej dla oka nagości damskiej, pojawiającej się w całkiem sporych dawkach. Było to bardzo słuszne posunięcie, nie tyle ze względów scenariuszowych, co wizualnych. Nie da się bowiem zapomnieć, że Żelazną ręką posiada budżet skromniejszy, niż wymagałoby tego kino kostiumowe. Nie uświadczymy tu wielkich batalistycznych scen ani długich panoram, choć są ku nim rozliczne okazje. Akcja rozgrywa się głównie w mrocznych wnętrzach, rozświetlonych bladym promieniem świecy. Bohaterowie częściej zajmują się konwersacją niż efektownymi pojedynkami. To wszystko rozwiązania, które znacznie lepiej sprawdzają się w telewizyjnym serialu. Ale takie jest niebezpieczeństwo związane z wprowadzaniem do kin materiału, przeznaczonego pierwotnie na mały ekran. Film Ryszarda Bera nie odniósł sukcesu komercyjnego i właściwie niewielu go pamięta. Wielbiciele ambitniejszej odmiany kina historycznego nie powinni się tym faktem zrażać. W końcu obejrzą go tak, jak obejrzeliby serial: w domowym zaciszu.


Screeny pochodzą z TV-ripu, jako że wydania DVD brak. Cóż byśmy poczęli bez KINO POLSKA?

Charakternik Szymon Mroczek - Jerzy Kryszak mógł niegdyś pretendować do miana największego twardziela polskiego ekranu!


"Gadaj, psie!" - Mroczek nie patyczkuje się ze zdrajcami ojczyzny!


Rotmistrzowi niestraszny nawet płacz dziecka...


Samuel Zborowski (Krzysztof Jasiński) w towarzystwie hożych niewiast.


"Jedzą, piją, lulki palą, tańce, hulanka, swawola"
- Mroczek i Zborowski podczas uczty.


Agata, dzika kochanka Szymona - Grażyna Wolszczak udowadnia, że byłaby doskonałą Yennefer, gdyby reżyser Wiedźmina stanął na wysokości zadania.


Stefan Batory (Jerzy Grałek), prawdziwy twardziel na polskim tronie.


Mroczne czasy, dymiące stosy i fanatyczni mnisi: To lubię!


Link IMDb
Miła niespodzianka na tej stronie: Jedyny komentarz zamieścił użytkownik ze Stanów, stawiający Żelazną ręką na równi z Trylogią Sienkiewiczowską Hoffmana!

13 marca 2010

Sade. Msza okrucieństwa (2008) - The next best thing?


Obecność Markiza de Sade na naszym rynku wydawniczym jest dość osobliwa. Nie można powiedzieć, że go nie ma, gdyż liczba tytułów sygnowanych jego nazwiskiem jest całkiem pokaźna. A jednak każdy, kto jako tako orientuje się w jego dorobku, musi ubolewać nad nieobecnością przynajmniej trzech kanonicznych tytułów. Pierwszy to Alina i Valcour - rozbuchana powieść epistolarna, najwartościowsza spośród dzieł wydanych przez autora oficjalnie, pod własnym nazwiskiem. Dwa pozostałe traktować należy jako dyptyk: Nowa Justyna, czyli nieszczęścia cnoty i Julietta, czyli powodzenie występku. Sam Sade uznawał te dwie obszerne powieści za najważniejsze w swoim dorobku. Były kwintesencją jego stylu, najpełniejszym wyłożeniem oryginalnego systemu filozoficznego oraz najobfitszym katalogiem zaobserwowanych przezeń perwersji seksualnych.

Brak publikacji powyższych trzech tytułów nie wystarczałby jednak, by uznać sytuację za nietypową. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni pomijamy perełkę literatury światowej, mając po temu różne powody (dziś bardziej natury komercjalnej niż obyczajowej). Przypadek Markiza jest nietypowy o tyle, że zarówno Justyna jak i Julietta doczekały się polskich edycji i to w nakładzie na tyle obfitym, by egzemplarzy starczyło dla wszystkich zainteresowanych. A jednak w kontakcie z tymi pozycjami musi nas spotkać zawód.

Pod tytułem Julietta nie kryje się cały tekst, lecz jego fragmenty. Z liczącej ponad tysiąc stron powieści-rzeki pozostawiono zaledwie kilka epizodów, liczących w sumie około 300 stron. Co prawda w drugim wydaniu tych fragmentów jest trochę więcej niż w pierwszym, ale w dalszym ciągu nie ma się z czego cieszyć. Casus Justyny jest nieco inny. Nie dokonywano na niej żadnych operacji chirurgicznych. Po prostu wykorzystano jej pierwszą, znacznie łagodniejszą, wersję. Sam autor nie był całkowicie zadowolony z efektu, dlatego też po latach powrócił do niej, znacznie modyfikując i wzbogacając. Stąd podtytuł Nowa, w domyśle: doskonalsza. Zapewne warto znać obie wersje, zwłaszcza że tylko pierwsza posiada pierwszoosobową narrację. Jednak polski czytelnik nie ma wyboru, może sięgnąć tylko po jedną. A przynajmniej tak było do niedawna.

Ukazała się bowiem książka Krzysztofa Matuszewskiego pt. Sade. Msza okrucieństwa. Na pierwszy rzut oka można przypuszczać, że to kolejna pozycja biograficzna bądź analityczna. Takich dla odmiany mamy pod dostatkiem, są to zarówno przekłady (najważniejsze: Roland Barthes, Pierre Klossowski), jak i nasze rodzime tytuły. Od kilkudziesięciu lat monopolistami na tym polu są Bogdan Banasiak i Krzysztof Matuszewski, założyciele nieformalnego Stowarzyszenia Przyjaciół Markiza, niestrudzeni orędownicy jego twórczości. Największym marzeniem tej dwójki było od zawsze opublikowanie pełnej kolekcji dzieł wielkiego libertyna. Specyfika naszego rynku wydawniczego uniemożliwiła tak dalekosiężny projekt, musieli więc zadowolić się namiastkami, na wzór owej postrzępionej Julietty. Sadyczna pasja obydwu znajdowała jednak ujście w setkach artykułów w prasie oraz w obszernych wstępach umieszczanych bodajże przed każdym dziełem Markiza, któremu udawało się ukazać. W 2006 roku Banasiak zaproponował monografię Sade. Integralna potworność, będącą efektem jego wieloletnich badań. Spodziewałem się, że pojawiająca się dwa lata później Sade. Msza okrucieństwa będzie utrzymana w analogicznie naukowym tonie, zwłaszcza że sygnuje ją prestiżowe wydawnictwo Słowo/obraz/terytoria.

Książka Krzysztofa Matuszewskiego okazała się jednak czymś innym, być może najdziwniejszym w dziejach polskiej sade'ografii, mianowicie... drobiazgowym streszczeniem Nowej Justyny, scena po scenie i dialog za dialogiem. Cel owego zabiegu wyjaśnia sam autor w przedmowie. Otóż żadne wydawnictwo nie zamierzało ryzykować publikacji obszernej powieści, na którą może nie być popytu, skoro większość Justynę już czytała - może niedokładnie w tej wersji, ale ile osób zwraca uwagę na takie szczegóły? Niezrażony Matuszewski zaproponował, że w takim razie sam opowie historię, którą każdy wielbiciel Sade'a powinien poznać w pełnym kształcie. Przy okazji starczyło jeszcze miejsca na kilka innych rzeczy. Rozbudowany wstęp, dokonujący analizy filozofii Markiza oraz miejsca N.J. w jego dorobku. Literackie dodatki pod postacią afektowanych dokumentów z epoki, odsądzających Markiza od czci i wiary (rewelacyjny ustęp o młodzieńcu, który pod wpływem nieopatrznej lektury Justyny postradał zmysły!). Przede wszystkim zaś mnogość ilustracji, pojawiających się konsekwentnie co dwie, trzy strony.

Przyznaję, że mam problem z oceną tej książki. Wiem, że powstała z miłości do dzieła, które nie ma szczęścia do polskich wydawców. Przypuszczam, że jej wydanie wiązało się z pewnym ryzykiem. Nie chodzi już nawet o samo nazwisko Sade'a, już obłaskawione pośród literaturoznawców, lecz o odważną szatę graficzną, na którą złożyła się ponad setka pornograficznych rycin z XVIII wieku. Mnogość sprośnych obrazków miała zrekompensować czytelnikowi skrótowość tekstu głównego i rzeczywiście, momentami mamy wrażenie, że nie przeglądamy pozycji popularnonaukowej, lecz luksusowo wydany album Taschena pt. Porno naszych pradziadków. Jednak cały ten edytorski przepych, a także zapał i sprawne pióro autora nie mogą zmienić faktu, że ponownie oferuje się polskiemu odbiorcy ekstrakt, zaledwie namiastkę oryginalnego dzieła. Wciąż nie my czytamy Sade'a, lecz czyta się go za nas. Musimy zadowolić się interpretacją, która, nawet najbardziej obiektywna i szczegółowa, nadal należeć będzie do kogoś innego. Wydana z pietyzmem książka będzie pięknie prezentować się na półce, lecz każdego miłośnika twórczości Boskiego Markiza pozostawi z uczuciem nienasycenia.

Po długiej wewnętrznej walce zrezygnowałem z prezentacji wnętrza książki. Przecież tego bloga przeglądać mogą niewinne dzieci!!!!

Tytuł: Sade. Msza okrucieństwa (Cykl: Przygody Ciała)
Autor: Krzysztof Matuszewski
Wydawca: Słowo/obraz/terytoria, 2008
Liczba stron: 360

Linki:
1) Dzieła De Sade w formie elektronicznej, m.in. pełne wersje Nowej Justyny i Julietty!
2) Pornograficzne ryciny z pierwszego wydania Julietty (1789), kilka znalazło się w polskim wydaniu, ale nie aż tyle! Taki przedsmak dla tych, którzy się jednak na zakup Mszy... zdecydują.

5 marca 2010

The Ultimate Degenerate (1969) - '60: Generacja degeneracji


Michael i Roberta Findlay to małżeństwo, które zapisało się złotymi literami w annałach kina exploitation (o ile do tego typu produkcji "złota" symbolika pasuje). W drugiej połowie lat 60tych odważnie wprowadzili do niewinnego świata nudies ostre przyprawy: przemoc i sex. Nie oni jedni zresztą. Również inni twórcy niskobudżetowych produkcji zastanawiali się w tym czasie, co też miałoby szansę przyciągnąć do samochodowych kin publiczność. Z pewnością musiało to być coś mocniejszego niż kolejna wizyta na plaży nudystów, tradycyjnym miejscu akcji "rozbieranych" filmów Doris Wishman, np. Beauties in the Sun, Diary of a Nudist, Behind the Nudist Curtain. Przestały wystarczać nawet tak niezwykłe lokalizacje jak księżyc zaludniony przez nie znające odzienia niewiasty (Nude on the Moon).

Filmy nudies miały swoje naturalne walory (operacje plastyczne nie były jeszcze wtedy w modzie), jednak widzowie domagali się więcej - ileż w końcu można oglądać wyłącznie rozbieranki? Findlayowie odpowiedzieli na ich pragnienia najbardziej radykalnie ze wszystkich. Nie rezygnując z istoty gatunku, tzn. delektowania się nagim ciałem kobiecym, wzbogacili go o elementy thrillera i horroru. Inspiracja tym pierwszym przyniosła m.in. Satan's Hot Bed, w którym młoda, niewinna Japoneczka (w którą wcieliła się Yoko Ono, wówczas jeszcze nieznana) dostaje się w łapy lubieżnych gangsterów, co owocuje serią gwałtów i innych nieprzyjemności. Fascynacja drugim znalazła najpełniejszy wyraz w słynnej Trylogii Ciała, ukazującej wyczyny niejakiego Richarda Jenningsa, seryjnego zabójcy - mizogina, wykańczającego w niezwykle pomysłowy sposób kolejne "nierządnice" (jak określał zresztą każdą w miarę atrakcyjną dziewczynę).

Flesh Trilogy była dla Findlayów największym powodem do sławy (bądź też niesławy, gdyż w świecie seksploatacji mogą to być synonimy). Jednak małżonkowie nie spoczęli na laurach i już kilka miesięcy po The Kiss of Her Flesh przedstawili kolejną dość niegrzeczną produkcję. Nie da się ukryć, że poprzednimi filmami ustawili sobie poprzeczkę dość wysoko. Po samym tytule wnioskować można, że zamierzali pokazać coś jeszcze bardziej radykalnego. The Ultimate Degenerate - Największy Degenerat! Największy? Czyżby przerastał samego Richarda Jenningsa?

Od razu trzeba przyznać, że mimo najszczerszych chęci nie udało się przebić Flesh Trilogy. W związku z tym po dziś dzień pozostaje ona najmocniejszym punktem amerykańskiej eksploatacji lat 60tych. Jednak The Ultimate Degenerate prezentuje tę samą strategię, polegającą na przekraczaniu wszystkich dopuszczalnych granic, w czym bije na głowę całą konkurencję, z cyklem filmów o Oldze (protoplastce Ilsy, Wilczycy Z SS!) włącznie. Pod względem realizacyjnym jest to rzecz bliźniaczo podobna, wykorzystująca tych samych aktorów, a nawet ten sam podkład muzyczny (rock, jazz, oraz trochę klasyki - całkiem przyjemna mieszanka). O ile w pierwszym "zapożyczeniu" nie ma niczego nagannego (urodzie dziewczyn z ekipy nie można niczego zarzucić), to drugie świadczyć może o pośpiechu i nonszalancji, z jaką kręcono zazwyczaj produkcje grindhouse.

Rzut oka na fabułę może zadziwić wszystkich pamiętających Flesh Trilogy, bowiem tym razem bohaterem i narratorem nie jest tytułowy degenerat, lecz piękna, niezależna kobieta. Maria Curtis (Uta Erickson) jest nowojorską nimfomanką, bardzo trudną do zaspokojenia. Nie bawi jej już tradycyjny związek lesbijski, nawet wzbogacony o akcent ekshibicjonistyczny (Marie podczas stosunku notorycznie odsłania firankę sypialni!). Spragniona nowych doznań, zgłasza się na przesłuchanie do spektaklu erotycznego. Spencer (Michael Findlay), przykuty do wózka producent, od początku wzbudza jej podejrzenia. Po pierwsze, przesłuchania ciągną się już od jakiegoś czasu, ale ich końca nie widać. Po drugie, wszystkie aktorki na czas prób (nieokreślony) zamieszkują w posiadłości Spencera, który regularnie serwuje im dożylnie "afrodyzjak miłości", rozbudzający zmysły i pozbawiający wszelakich zahamowań. Wygląda na to, że rzeczony show jest tylko przykrywką dla obleśnego inwalidy, śliniącego się na widok kobiecych krągłości. Rezolutna Marie domyśla się tego błyskawicznie, co nie przeszkadza jej w dołączeniu do zabawy. Podobne nastawienie mają inne dziewczyny. Cóż bowiem strasznego w zaspokajaniu wojerystycznych potrzeb faceta, skoro dostaje się za to regularną pensję? Żadna z nich nie zdaje sobie sprawy, w jak niebezpieczne zabawy przyjdzie im grać, zwłaszcza że posępny Bruno, kamerdyner Spencera, w tajemnicy przed wszystkimi dodaje do afrodyzjaku jeszcze jeden składnik....

„Uważajcie, czego pragniecie, dziewczyny, bo jeszcze wyjdzie wam to bokiem” – tak zapewne brzmiałoby motto filmu, gdyby jego twórcy zapragnęli osłaniać się listkiem figowym moralizatorstwa. Nie czynią tego jednak, z upodobaniem ukazując rozmaite aktywności seksualne, nie udając nawet, że je potępiają. Dzięki czemu zresztą przesłanie, którego można się tu na siłę doszukać, ma prawie że feministyczny wydźwięk. To kobiety mają prawo głosu (Maria jest bohaterką i narratorką całej historii), dysponują swoim ciałem wedle własnej woli, spełnianie męskich zachcianek jest dla nich dziecinną igraszką, a jeśli jakiś paskudny degenerat będzie próbował je wykorzystać, tym gorzej dla niego: dostanie za swoje w finale! Jest to finał wręcz absurdalnie krwawy, więc naprawdę warto na niego zaczekać.



Nie ukrywam, że podobnie jak film, tak i niniejsza recenzja była tylko pretekstem dla zaprezentowania wdzięków kilku ponętnych kobiet. A więc przejdźmy do meritum:

Marie w pełnej krasie. Ach, mieć taką bezpruderyjną sąsiadkę...


"Undress her, Bruno!"


"Nie obawiaj się: to tylko niegroźny afrodyzjak mojego własnego wyrobu!"


"Od momentu, w którym kazał mi to zrobić, wiedziałam z całą pewnością , że jest szalony!"


"Put my CLOCK between your legs, girl!"


Dosadne do bólu konotacje falliczne


"Za delikatne to wszystko. Przygotuj coś lepszego, Bruno!"


"Spencer wpadł w szał!"


The Ultimate Degenerate!



Link IMDb